31 grudnia 2011

Szczęśliwego Nowego Roku !

Koniec roku nadszedł, przynajmniej dla mnie, niespodziewanie szybko ( niedawno świętowaliśmy jego rozpoczęcie, a tu proszę - ostatni dzień ). Bloga prowadzę krótko ( tak mi się wydaje ), ale wypadałoby moje blogowanie w już prawie minionym roku podsumować. Choć " podsumowanie " to za duże słowo, będzie to raczej garść refleksji.

Do prowadzenia bloga podchodziłam bardzo niepewnie i z wątpliwościami - czytelniczką blogów byłam, ale od niezbyt dawna i tak naprawdę korzystałam z internetu biernie - ograniczając się w zasadzie do przeglądania stron. A poza tym nie należę do osób zbyt odważnych ( w przeciwieństwie do książkowej Ronji ) i oswajanie się z nowymi rzeczami przychodzi mi powoli. Ale w tym momencie stwierdzam, że pomysł z pisaniem bloga był strzałem w dziesiątkę. Dzięki niemu poznałam dobrą stronę internetu - bardzo kolorowy i przyjazny świat blogosfery. Świat tworzony przez ludzi o różnych zainteresowaniach i pasjach : miłośników książek, filmów, podróży, czy tworzących piękne rzeczy hand made ( z pewnością w najbliższym czasie listy odwiedzanych przeze mnie blogów uaktualnię ).

Pisanie bloga uświadomiło mi też, że słowa mają moc ( niby jako czytelniczka książek o tym wiedziałam, ale teraz zyskałam pewność ). Słowa mogą sprawić przyjemność, być zachętą i pochwałą,potrafią rozśmieszać lub wzruszać. Cieszę się, że udało mi się znależć tak wiele blogów ( z pewnością jest ich dużo, dużo więcej ) obdarzonych tą dobrą mocą .

Dziękuję Wszystkim odwiedzającym mojego bloga i Wszystkim, których blogi czytam.


Szczęśliwego Nowego Roku !

 www.flickr.com, autor zdjęcia Jessica Bee, Creative Commons

Ps.1 Pierwsze miejsce wsród książek przeczytanych przeze mnie w 2011 roku przyznaję " Gottlandowi " Mariusza Szczygła.
Ps. 2 Ostatnimi dniami rozleniwiłam się bardzo, ale od przyszłego tygodnia zabieram się za zaległe lektury i pisanie recenzji.

22 grudnia 2011

O Bożym Narodzeniu w Bullerbyn i nie tylko...

W ostatnich dniach ciężko mi  znależć wystarczająco dużo czasu na czytanie, więc muszę się zadowolić  tylko małym co nieco : fragmentami " Dzieci z Bullerbyn " o świętach Bożego Narodzenia. Nie będę opisywać treści książki Astrid Lindgren, bo  zapewne wszyscy ją znają. To jedna z moich ulubionych dziecięcych lektur, a w przedświątecznym tygodniu czyta mi się o Bożym Narodzeniu w Bullerbyn szczególnie sympatycznie. Mimo iż rzecz dzieje się w Szwecji i dosyć dawno, to odnajduję w opisywanych historiach atmosferę świąt z mojego wczesnego dzieciństwa. Dzięki niej przypominam sobie, co wtedy czułam : ubierając choinkę, lepiąc papierowe łańcuchy, czekając przyjazdu taty ( bo pracował z dala od domu i przyjeżdżał tylko na weekendy, a czasami rzadziej ), spoglądając na niebo w poszukiwaniu pierwszej gwiazdki, dzieląc się opłatkiem i wyglądając na Świętego Mikołaja, a potem rozpakowując prezenty.
Dawno, dawno temu... gdy w domach na święta nie uświadczyło się sztucznych choinek, a w telewizji ( o zgrozo ! ) mieliśmy tylko dwa kanały - w tych dziwnych czasach święta były najpiękniejsze. W mojej ( mocno wybiórczej ) pamięci Boże Narodzenie zawsze było białe, obsypane śniegiem i szczypiące mrożnym powietrzem.

" Już od początku grudnia Lasse co dzień powtarzał w drodze do szkoły :
- Zobaczycie, że na święta nie będzie śniegu !
Robiło mi się przykro za każdym razem, gdy tak mówił, gdyż bardzo pragnęłam, żeby był śnieg. Ale jeden dzień upływał za drugim, a nie spadł nawet najmniejszy płatek, Aż tu, wyobrażcie sobie, właśnie w samym tygodniu przedświątecznym, gdy siedzieliśmy w szkole i zajęci byliśmy rachunkami, Bosse krzyknął :
- Spójrzcie! Śnieg pada !
I rzeczywiście padał. Ucieszyliśmy się tak bardzo, że zaczęliśmy krzyczeć : hurra ! "


Najprzyjemniejszą częścią przygotowań, w których ochoczo brałam udział, było ubieranie choinki ( na szczęście większość szklanych bombek jeszcze się zachowało i również w tym roku wisi na choince ). A kiedy w końcu upłynęły dni przedświątecznej krzątaniny ( dla mnie przyjemne, dla mamy pracowite ) i wreszcie nadchodziła Wigilia - rozpoczynał się czas wyczekiwania na pierwszą gwiazdkę. Oj, dłużyło mi się owo oczekiwanie, dłużyło !

" A potem nie pozostawało nam już nic innego jak CZEKAĆ ! Lasse powiedział, że te godziny po południu w dzień wigilijny, gdy się tylko chodzi i czeka, i czeka, to jest coś takiego, od czego ludzie siwieją. "
" W końcu jednak nadszedł wieczór wigilijny i jedliśmy kolację przy rozsuwanym świątecznym stole w kuchni. "


Wreszcie mogliśmy podzielić się opłatkiem. Szczerze powiem, że będąc dzieckiem kulinarnych wysiłków mamy nie doceniałam. To na co przez cały czas czekałam, miało wydarzyć się po wieczerzy. Dziwnym zbiegiem okoliczności, zawsze gdy zjawiał się Mikołaj, taty nie było - chwilę wcześniej musiał wyjść na podwórko. Biedny tata ! - myślałam ( dopóki wreszcie go nie zdemaskowałam ) - Przegapić  wizytę takiego niezwykłego gościa to prawdziwy pech !

Jak każdy lubię sobie czasami ponarzekać : na komercjalizację świąt, na kolejki w sklepach, na brak pieniędzy i czasu ( a tyle jest przecież do zrobienia ) i w ogóle, że z tymi świętami to wiele hałasu o nic, bo przecież święta, święta i po świętach... W przypadku Bożego Narodzenia górę jednak bierze moja sentymentalna natura. Lubię wracać myślami do małej dziewczynki, którą kiedyś byłam - o oczach ogromnych jak spodki na widok niezwykłego, brodatego przybysza z workiem na plecach. I właśnie owego świątecznego zachwytu , zdumienia i entuzjazmu tej małej dziewczynce najbardziej zazdroszczę.
 I mogłabym ciągnąć moje  wynurzenia jeszcze dłużej, ale i czasu trochę mało, a i czytelników  też nie chcę swoją ckliwością zamęczać - kończę zatem nie nadużywając Waszej cierpliwości.

Wesołych Świąt !



Informacje o  zamieszczonym zdjęciu - żródło zdjęcia : www.flickr.com, właściciel zdjęcia : The Texas Collection, Baylor University, licencja Creative Commons

Astrid Lindgren, Dzieci z Bullerbyn, Instytut Wydawniczy Nasza Księgarnia, 1982, s. 390

15 grudnia 2011

" Pożegnanie z Afryką " Karen Blixen

Pisz i powiedz nam, jeżeli wrócisz. Myślimy ty wrócić. Bo dlaczego ? Myślimy ty nigdy być możliwe zapomnieć nas. Bo dlaczego ? Myślimy ty pamiętać jeszcze wszystkie nasze twarz i imiona naszej matki.

" Pożegnanie z Afryką " zaczęłam czytać pod koniec zeszłego tygodnia, gdy na dworze było nie tylko zimno ( jak przystało na grudzień ), ale deszczowo i wietrznie. Sięgnęłam po książkę Karen Blixen z nadzieją, że na przekór pogodzie za oknem, poczuję się za jej sprawą choć odrobinę cieplej. I tak w istocie się stało.

" Pożegnanie z Afryką " to wspomnienia autorki z jej kilkunastoletniego pobytu w Kenii ( od roku 1914 do 1931 ) na ukochanej farmie u zbocza gór Ngong. Karen Blixen przeniosła się tam wraz z mężem, by zająć się uprawą kawy. W krótszych i dłuższych  opowieściach pisarka wraca swoimi myślami do afrykańskiego życia : prowadzenia plantacji, tamtejszej przyrody, krajobrazu, a najczęściej do spotkanych przez nią ludzi : rodzimych mieszkańców ( zwłaszcza z plemienia Kikuju ) i tych, którzy tak jak ona, przybyli do Afryki z innych stron świata. Sylwetkom i losom Kamante, Faraha, czy Ezy  ( czyli krajowców, jak  autorka często nazywa Afrykańczyków ) poświęca  w swoich wspomnieniach wiele uwagi. Mimo świadomości, iż jako przybyszowi z Europy, nigdy  nie uda jej się mieszkańców Czarnego Lądu do końca zrozumieć, starała  się ich jednak jak najlepiej podczas swego pobytu poznać. Stąd nie brakuje w książce spostrzeżeń i obserwacji na temat afrykańskiej mentalności i tego, co ją różni od europejskiej.

Jak wszystko, co powstało dobrych kilkadziesiąt lat temu, powieść Karen Blixen cechuje : elegancja stylu ( po żonie barona można się jej zresztą spodziewać - pisząc pół żartem, pół serio), przywiązanie do szczegółu, a co za tym idzie liczne iście malarskie opisy, a nade wszystko, jak wcześniej wspomniałam, mnogość refleksji dotyczących afrykańskiego charakteru i sposobu życia.

Tych czytelników, a raczej czytelniczki, które oglądały film Sydneya Pollacka " Pożegnanie z Afryką " ( z Meryl Streep i Robertem Redfordem w rolach Karen Blixen i Denysa Finch Hattona ), a nie czytały jeszcze wspomnień Blixen - chciałabym uprzedzić, że film i książka nie mają ze sobą wiele wspólnego. Czytelniczki, które spodziewają się historii miłosnej, będą pod tym względem  zawiedzione. W kwestii swego życia uczuciowego Karen Blixen jest bowiem rozczarowująco dyskretna. O mężu wspomina raz i to prawie pod koniec książki, o separacji i rozwodzie wcale, a Denysa nazywa jedynie przyjacielem. Chociaż, gdyby się lepiej zastanowić, powieść Karen Blixen można jednak uznać za powieść o miłości - ale o miłości do Afryki . W przeciwieństwie do obrazu Afryki, jaki dociera do nas z mediów, czyli obszaru nękanego przez wojny, klęski żywiołowe - Afryka w ujęciu pisarki to pełen niezwykłości i piękna kontynent. A wracając do porównania książki i filmu : stanowią one dla siebie doskonałe uzupełnienie - co pominięto w książce, wyeksponowano w filmie i na odwrót.

Dom Karen Blixen w Kenii żróło : www.flickr.com, autor zdjęcia Pablo Sanchez, Licencja Creative Commons

Skłamałabym pisząc, że " Pożegnanie z Afryką " będzie się na pewno wszystkim podobać. Na zimowy wieczór to jednak , moim zdaniem, książka doskonała. Czyta się ją nieśpiesznie, a ze stron powieści jakimś magicznym sposobem emanuje ciepło ( zapewne prosto z Kenii ). Ale zdarzały się również chwile, na szczęście rzadko, że powieściowe opisy mnie nużyły, a refleksje irytowały ( zamiłowania autorki do polowań też jakoś nie potrafię zrozumieć ). Coś jest jednak w tych wspomnieniach tajemniczego, co sprawia, że  chce się do nich wracać. I jestem absolutnie pewna, że gdy tylko zatęsknię za ciepłem i słońcem, do Karen Blixen  z pewnością powrócę. Zapomniałam tylko dodać, że autorka powieści to postać nietuzinkowa, ale to się  rozumie samo przez się. Rozpoczynam zatem poszukiwania wydanych przez Wydawnictwo Literackie listów Karen Blixen i innych książek na jej temat.

Widniejący na początku cytat - to przytoczony we wspomnieniach Karen Blixen fragment listu, napisanego do niej przez Kamante  po  wyjeżdzie autorki z Kenii. Choćby dla tych wspomnianych kilku linijek tekstu warto " Pożegnanie z Afryką " przeczytać.

Wszystkim, którzy chcą czegoś więcej dowiedzieć się o życiu Karen Blixen ( 17.04.1886 - 7.09.1962 ), polecam wyszperany w sieci artykuł z National Geographic.

A tutaj filmik o pisarce ( można zobaczyć jak wyglądała ) :


Karen Blixen, Pożegnanie z Afryką, Muza, 2010, s. 304

8 grudnia 2011

" Brick Lane" Monica Ali - kobiecy los

Dzisiaj, za sprawą głównej bohaterki " Brick Lane " Nazneen, chciałabym wszystkich zabrać w daleką, egzotyczną podróż do Bangladeszu. I w trochę bliższą, ale równie niezwykłą podróż do Londynu.

" Czego nie da się zmienić, to trzeba znosić. A ponieważ niczego nie dało się zmienić, wszystko trzeba było znosić. Zasada ta rządziła jej życiem. Była to mantra, kula u nogi i wyzwanie. " Już od momentu narodzin, Nazneen ( na początku wydawało się, że urodziła się martwa ) decyzją matki została pozostawiona  własnemu losowi. Brutalnie mówiąc : albo słabowite dziecko przeżyje o własnych siłach , bez wizyty w szpitalu, albo nie. Tak czy tak, będzie jak los zechce. Dziewczynka jednak przeżyła. Dorosła i gdy miała osiemnaście lat, ojciec znalazł jej odpowiedniego kandydata na męża : czterdziestoletniego, brzydkiego, mieszkającego od lat w Londynie Chanu. Po ślubie, wraz z mężem Nazneen wyjechała do Anglii i zamieszkała w blokowisku na imigranckim osiedlu. Powoli przyzwyczajała się do swojego nowego życia, które wypełniało gotowanie, sprzątanie i inne domowe obowiązki. Z czasem poznała inne bangladeskie kobiety z osiedla, zaprzyjażniła się z Razią. Może nie było to życie o jakimś kiedyś marzyła, ale Chanu był dobrym mężem ( mogła trafić o wiele gorzej ) i tak mijał kolejny dzień, kolejny tydzień... Niepokój w jej życie wprowadzały tylko listy Hasiny, młodszej siostry, która niczym magnes zdawała się przyciągać kłopoty. W wieku szesnastu lat Hasina uciekła i potajemnie poślubiła bratanka właściciela tartaku, potem musiała go dla własnego bezpieczeństwa opuścić - pracowała w fabryce odzieży, a nawet na ulicy, ciągle walcząc z przeciwnościami. Na początku Nazneen nie mogła zrozumieć postępowania siostry, jej nieposłuszeństwa i braku pokory. W końcu zaczęła siostrę podziwiać za tę nieustannie toczoną przez nią walkę. Wpajana jej  przez całe życie zasada, że rolą kobiety jest cierpliwie i bez protestów znosić to, co przynosi życie, powoli odchodziła w przeszłość. " Gdy zatem w wieku trzydziestu czterech lat - po urodzeniu trójki dzieci, z których jedno zostało jej odebrane - los zesłał jej młodego i wymagającego kochanka w miejsce mało efektywnego męża, gdy po raz pierwszy nie mogła czekać, aż przyszłość zostanie jej objawiona, lecz musiała sama ją stworzyć, zaskoczyła ją własna podmiotowość, podmiotowość noworodka, który wymachuje zaciśniętą pięścią i bije się w oko."

" Brick Lane " odebrałam przede wszystkim, jako uniwersalną powieść o kobietach i kobiecym losie. O kobietach, które poddają się ( jak przez długi czas czyni to Nazneen ) losowi, a więc tak naprawdę pozwalają, by inni np. ojciec, mąż, rodzina podejmowali za nie decyzje. Ale  również powieść o kobietach, niebojących się samodzielnych wyborów i ryzyka, jakie te wybory za sobą niosą ( nie wszystkie nasze decyzje są przecież trafne ).

Bardzo krytycznie autorka sportretowała w swej powieści mężczyzn : niespełniony znawca angielskiej literatury, zamęczający wszystkich nudnymi wywodami Chanu, doktor Azad wstydzący się swojej wyemancypowanej żony, brutalny i skąpy mąż Razii, wysyłający większość zgromadzonych oszczędności do kraju na budowę meczetu. W końcu, mężczyżni spotykani przez Hasinę i wydający się głównym powodem jej nieszczęść. Wszystko można o nich powiedzieć, ale nie to, by wzbudzali w nas podziw i szacunek, jak  świeżo przybyły do Anglii imam, paradujący w damskich sandałach. Tak jakby Monica Ali chciała zapytać : Jakim prawem mężczyżni uważają się za lepszych od kobiet ? Kto dał im prawo do bycia panem życia i śmierci swoich żon, córek i sióstr ? Dlaczego narodziny syna to wielkie szczęście, a narodziny córki już nie ? W czym niby oni nas przewyższają ?

Ekonomia, religia, uświęcony przez tradycję patriarchat - wszystko to sprawia, że w przedstawionym przez pisarkę świecie,  kobiety nie mają z mężczyznami równych praw i w większości zdane są na łaskę swoich ojców i mężów. Ich aspiracje np. chęć podjęcia nauki lub pracy spotykają się w najlepszym razie z niezrozumieniem. Wyswobodzenie się z narzuconych od pokoleń ról : uległej córki, potem żony i matki ( brak dzieci to życiowa klęska mogąca być, tak jak wspomniano w powieści, powodem do popełnienia samobójstwa ) nie jest łatwe, nawet po przybyciu do Anglii.

" Brick Lane " to również historia o życiu na emigracji i wszystkich jego problemach. Opisane zostały trudności przybyszów z przystosowaniem się do angielskich realiów, poczucie obcości, narastający konflikt między rodzicami, a urodzonymi już w Anglii dziećmi. Autorka nie pominęła też innych nękających imigranckie osiedla problemów, jakimi są bezrobocie, narkomania i przestępczość - zwłaszcza wśród młodych. Wiele skarg i uwag, wypowiadanych przez książkowych bohaterów brzmi dla naszych polskich uszu dziwnie znajomo.

Mądra, dowcipna i napisana pięknym językiem powieść. Pojedyncze zdania lub dłuższe fragmenty tekstu wzbudzały wielokrotnie mój zachwyt. Nie ukrywam, że najbardziej spodobały mi się nieomal baśniowe historie ze starej ojczyzny Nazneen. Rozpoczynająca książkę opowieść o jej narodzinach, albo o wioskowym balwierzu czy historia o cioci Mumtaz i dobrym dżinie, należą do moich ulubionych. Gdyby cała powieść była napisana jak moje ulubione fragmenty - uznałabym, że książka jest doskonała. A tak, powiem, że jest tylko bardzo dobra. Ale to chyba wystarczająca zachęta, by " Brick Lane " przeczytać? Jak myślicie ?

Monica Ali, Brick Lane, Zysk i S-ka, 2009, s. 524

5 grudnia 2011

L. M. Montgomery " Święta z Anią i inne opowiadania na Boże Narodzenie"

Moja ostatnia wizyta w antykwariacie zakończyła się zakupem tej oto książeczki :


Prawdziwie szczęśliwy traf, bo ostatnio poszukiwałam czegoś o bożonarodzeniowej tematyce. "Święta z Anią i inne opowiadania na Boże Narodzenie " Lucy Maud Montgomery to ( jak tytuł wskazuje ) szesnaście opowiadań autorki. Dwa z nich pewnie znacie, bo pochodzą z " Ani Zielonego Wzgórza " i " Ani z Szumiących Topoli ", pozostałe czternaście to bliżej nieznane, pewnie nie tylko mnie, opowiadania zamawiane i publikowane przez kanadyjskie czasopisma na przełomie 19-go i 20-go wieku.

Nie będę ukrywać, że najlepsze są właśnie opowiadania pochodzące z książek o Ani. Przyznam się szczerze, że dawno już do Ani nie wracałam ( pewnie kilka lat ), ale teraz mam wielką na to ochotę. Myślę, że nadchodzące święta będą doskonałą okazją, by odwiedzić Zielone Wzgórze. Pamiętacie, jak Ania marzyła o sukience z bufiastymi rękawami ? A jakie katorgi w sklepie przechodził nieśmiały Mateusz chcąc  kupić Ani wspomnianą sukienkę ? Ja o tym pamiętałam, ale ZAPOMNIAŁAM, że Ania dostała ją w wigilijny poranek, a wieczorem wystąpiła w niej na uroczystym koncercie.

" Poranek wigilijny zastał świat w białej, cudnej szacie. Grudzień był bardzo łagodny i oczekiwano gwiazdki zielonej. Tymczasem w nocy spadł śnieg, który wystarczył, by całkowicie przeobrazić Avonlea. Ania zachwyconym wzrokiem patrzyła wokoło przez zamarznięte okno swego pokoiku. Sosny w Lesie Duchów stały cudne niby białe pióropusze; brzozy i dzikie wiśnie osypane były perłowym szronem; na zaoranym polach bruzdy pokryły się śniegiem. Powietrze, czyste i chłodne, sprawiało rozkosz. Ania zbiegła ze schodów, śpiewając wesoło, aż głos jej rozległ się po całym Zielonym Wzgórzu. "

"- Nie wiem, czy będę mogła jeść śniadanie- rzekła uszczęśliwiona Ania. - W tak niezwykłej chwili śniadanie wydaje się rzeczą zbyt prozaiczną. Wolę nasycić mój wzrok tą sukienką. Cieszę się tak bardzo, że bufiaste rękawy są jeszcze modne. Czuję, że nie potrafiłabym przeżyć tego, gdyby wyszły z mody, zanim doczekałabym się sukni z takimi rękawami. Nie umiałabym być zupełnie zadowolona." - nie tęsknicie za podobnymi zdaniami wygłaszanymi przez Anię ? Ja się stęskniłam.

Drugie opowiadanie pochodzące z " Ani z Szumiących Topoli " opowiada o wizycie na Zielonym Wzgórzu Julianny Brooke ( niesympatycznej nauczycielki, z którą Ania pracowała w szkole ).

" Ania już jaśniała świąteczną radością. Zaczęła jaśnieć dokładnie w momencie, gdy pociąg ruszył ze stacji. Zostawiała za sobą ponure ulice, jechała do domu, do domu na Zielone Wzgórze. "

"- Na tej drodze jest takie jedno miejsce, w którym nagle czuję, że jestem w domu - powiedziała Ania. - O, tam, na szczycie następnego pagórka, skąd widać światła Zielonego Wzgórza. Marzę o kolacji, którą przygotowała dla nas Maryla. Już tu czuję, jak pachnie. Och, jak dobrze być znowu w domu !"
Czar Ani i Zielonego Wzgórza sprawił, że Julianna Brooke wydobyła się ze swojej brzydkiej, oschłej skorupy : " Inaczej patrzę na świat - myślała Julianna zasypiając. - Nie miałam pojęcia, że istnieją tacy ludzie."

Pozostałe opowiadania, choć do wspomnianych dwóch im sporo brakuje, mają swój staroświecki urok. Nawet ich nieco namolne morały, od których już zdążyliśmy się odzwyczaić ( już nie pisze się tak dla dzieci ) bardzo nie rażą. Najbardziej spodobał mi się " Świąteczny koszyk ciotki Cyryli ". Opowiadanie o tym, jak tytułowy koszyk, a raczej jego smakowita zawartość sprawiła, że pasażerowie pociągu, który utknął w śnieżnych zaspach, mogli prawdziwie świątecznie spędzić Boże Narodzenie.

I takie to właśnie są opowieści. O Bożym Narodzeniu i jego wielkiej mocy : do zażegnywania konfliktów i sporów, do wydobywania z ludzi wszystkiego, co najlepsze. O świętach jako okazji do robienia dobrych uczynków. Historie mniejszych i większych cudów. Wszak wszystko musi się dobrze skończyć, prawda ? Z sympatii dla Ani i kierując się duchem nadchodzących świąt - powiem tylko tyle, że miło mi  się tę książkę czytało. Było staroświecko, sentymentalnie, ale miło. I za Anią zatęskniło mi się przy okazji. Troszkę. ( No dobrze, bardziej niż troszkę.)

Lucy Maud Montgomery, Święta z Anią i inne opowiadania na Boże Narodzenie, Galaktyka, 1996, s. 208

27 listopada 2011

" Przełamać noc " Liz Murray - powieść napisana przez życie

Dopadło mnie w ostatnich dniach totalne rozleniwienie. Myśl o napisaniu kilkudziesięciu mniej lub bardziej sensownych zdań ( te drugie byłyby bardziej pożądane ) o książce, którą zdążyłam już przeczytać przed kilkoma dniami, napawa mnie lekkim przerażeniem. Są dwa powody, że resztkami silnej woli, której nie posiadam w nadmiarze, zmuszam się jednak do wysiłku : fakt, że ostatni post zamieściłam tydzień temu i to, że przeczytana książka naprawdę godna jest polecenia.
W morzu ukazujących się nowości książkowych wiele tytułów z pewnością nam umyka. Ale od czego są blogi o książkach ? Po "Przełamać noc" Liz Murray sięgnęłam dzięki pięknej recenzji Maniiczytania i wspomnieniom filmu, obejrzanego kiedyś w telewizji.

Co łączy absolwentkę prestiżowego Uniwersytetu Harvarda, autorkę bestsellerowej książki, wygłaszającą odczyty i prowadzącą wykłady obok wielkich światowych osobistości, takich jak Dalajlama, z kilkulatką z niebezpiecznego Bronksu, czekającą przez całą noc na powrót rodziców z wyprawy po porcję narkotyków ? Czy z bezdomną nastolatką, śpiącą na klatkach schodowych, kątem u kolegów lub w metrze ? Raczej nic - to pierwsze, co przychodzi nam do głowy. Wszystko - powiedzą ci, którzy już czytali " Przełamać noc " - to ta sama osoba, tylko w różnych momentach swojego życia.

Liz Murray, bo o niej mowa, opisała w książce swoją niezwykłą historię. Życiorys Liz to gotowy scenariusz filmowy. ( Zresztą już sfilmowany. Może oglądaliście film " Z ulicy na Harvard" ? To właśnie jej historia. ) Rodzice, nałogowi narkomani, których życiowa aktywność sprowadza się do jednego - zdobycia kolejnej porcji narkotyków i zaspokojenia narkotykowego głodu, nie pamiętają nawet o podstawowych potrzebach swoich córek. Nie zawracają sobie głowy tym, że nie mają one co jeść, że nie mają w co się ubrać. Obie dziewczynki, Liz i jej starsza o dwa lata siostra Lisa, muszą same troszczyć się o siebie. Jako dziewięciolatka Liz postanawia na przykład poszukać pracy ( oczywiście nikt nie chce jej zatrudnić ). W jednym z supermarketów, podpatrując inne dzieci, zaczyna przy kasie pakować zakupy. To jeden ze sposobów na zdobycie pieniędzy, na przetrwanie.

Najtrudniej czytało mi się początkowe rozdziały książki, w którym Liz Murray opisuje swoje wczesne dzieciństwo. Ciągle towarzyszyła mi myśl, że kilkuletnie dziecko jest po prostu bezbronne i łatwo może zostać skrzywdzone ( na wspomnienie Rona nadal cierpnie mi skóra ). Oczywiście podziwiałam siłę, samodzielność Liz, ale każdy przyzna mi rację, że żadne dzieciństwo nie powinno tak wyglądać. Niestety, zdaję sobie też doskonale sprawę z faktu, że beztroskie dzieciństwo było i jest dla wielu dzieci nieosiągalnym luksusem. I dla małej Liz również.
W następnych latach życie Liz nie będzie wcale łatwiejsze, a wprost przeciwnie :  całkowity rozpad rodziny po wyprowadzce matki do nowego partnera Bricka, pobyt Liz w pogotowiu opiekuńczym, porzucenie szkoły, bezdomność, a w końcu śmierć matki na AIDS. To ostatnie tragiczne wydarzenie sprawi, że bezdomna Liz podejmie próbę, by zmienić swoje życie. Postanawia wrócić do szkoły, by po dwóch latach nauki w Humanistycznej Akademii Przygotowawczej myśleć o studiach. Wypełniając formularz zgłoszenia do programu stypendialnego New York Timesa Liz diametralnie odmieni swoje życie. Otrzyma stypendium, dostanie się na wymarzony Harvard i doświadczy bezinteresownej pomocy i wsparcia wielu ludzi, którzy poznają jej historię z zamieszczonego w New York Timesie artykułu.

" Przełamać noc " Liz Murray to poruszająca, momentami trudna, a jednocześnie napisana z dużym spokojem i napawająca optymizmem książka. Szczególny podziw wywołał we mnie sposób, w jaki Liz Murray pisze o swoich rodzicach, boleśnie szczerze, ale jednocześnie z miłością. Niczego nie zapomina, ale nie rozdrapuje ran i wybacza. Przyznaję, że ta jej wielkoduszność wydała mi się początkowo trochę podejrzana i myślałam, że może robi to na pokaz, albo w najlepszym razie, że czas zaleczył  rany. Jednak, gdy przeczytałam o życiu Liz już po dostaniu się na wymarzony Harvard, m.in. o przerwaniu studiów i opiece nad ciężko chorym ( także na AIDS ) ojcem i gdy znalazłam archiwalny artykuł z New York Timesa z 2000 roku, w którym Liz, świeża stypendystka gazety opisuje swoją historię - doszłam do wniosku, że Liz kochała swoich rodziców zawsze. Kochała ich, mimo iż zrobili wiele, by miłość swojej córki utracić.

" Przełamać noc " to bardzo amerykańska opowieść. Powszechnie znane jest upodobanie Amerykanów do tego typu historii : o ludziach, którzy nie mając nic, pokonują wiele przeszkód i osiągają życiowy sukces. Od zera do bohatera, od pucybuta do milionera. Historia Liz Murray z pewnością do nich należy. Można na to i miejscami  psychologizującą treść kręcić nosem ( piszę o tym, dopiero gdy wszystkie emocje, wywołane przez książkę, wreszcie we mnie opadły i oceniam ją na spokojnie ). Z całym przekonaniem jednak bardzo zachęcam, by zamiast kolejnego wątpliwego poradnika z cyklu " Jak zmienić swoje życie" sięgnąć po " Przełamać noc " Liz Murray. Z pewnością na to zasługuje. A  autorkę podziwiałabym nawet, gdyby nie napisała żadnej książki, albo jej powieść okazała się  kiepska. Jeszcze raz polecam !

Kto chce, może przeczytać artykuł " Liz's Story " z New York Timesa ( 31 stycznia 2000 r. ), dzięki któremu Amerykanie poznali historię Liz.
A tutaj kolejny artykuł w New York Timesie z 11 grudnia 2000 r. o Liz studiującej już na Harvardzie.
Z  biografią Liz  i jej pracą  można zapoznać się  na  stronie.


Zapraszam do posłuchania i obejrzenia rozmowy z Liz Murray :




W 2003 roku powstał film telewizyjny " Homeless to Harvard " ( polski tytuł  " Z ulicy na Harvard " )


Liz Murray, Przełamać noc, Wydawnictwo Rodzinne, 2011, s. 440

20 listopada 2011

" Woda dla słoni " S. Gruen - o życiu, cyrku i pewnej słonicy

Paaanie i paaanowie ! Chłopcy i dziewczęta ! Drodzy czytelnicy i drogie czytelniczki  ! Zapraszamy na jedyne w  swoim  rodzaju cyrkowe  przedstawienie  "Najbardziej  Osobliwego Widowiska  na Ziemi Braci Benzinich ". Przedstawienie, które będziecie dłuuugo pamiętać. Zaaapraaaszamy !

Bileciki są ? W porządku ! Przypominam, że wszyscy , którzy posiadają książkę Sary Gruen "Woda dla słoni", mają prawo wstępu za cyrkowe kulisy. Poznacie od podszewki cyrkowe życie. Ach, byłabym zapomniała ! Omijajcie stoisko z lemoniadą ! Nie chcielibyście wiedzieć, jak się ją przygotowuje...Mówię to w zupełnym zaufaniu, więc ciii... Mam nadzieję, że Wuj Al albo August tego nie słyszeli. Nie chcielibyście też wiedzieć, co się dzieje z tymi, którzy im się narażą... Uff, w porządku, żaden z nich nie kręci się w pobliżu. Zapraszamy, zapraszamy...


I jak się podobało przedstawienie ? A co najbardziej ? Linoskoczkowie? Dziewczyna w cekinach i konie ? Ten śmieszny klaun z psem ? Najlepsza była słonica ? Ach, czy nasza Rosie nie jest wspaniała ! Oj, widzę, że zrobiła na was wielkie wrażenie ! Nic dziwnego ! Tych państwa, którzy mają ze sobą książkę Sary Gruen, zapraszam za kulisy. Proszę chwilkę poczekać...O, już jest ! Przedstawiam wszystkim naszego weterynarza Jacoba Jankowskiego. Jacob rewelacyjnie opowiada. Jego historie z pewnością przypadną wam do serca.


Jacob Jankowski, który jest narratorem książki, opowiada rzeczywiście rewelacyjnie. Ale co z tego, jeśli nikt nie chce go słuchać. To problem wszystkich starych ludzi, których młodsi odsuwają na bok, nie mając dla nich czasu. Jacoba poznajemy u schyłku  życia, liczącego dziewięćdziesiąt lat. ( " Albo dziewięćdziesiąt trzy. Jedno z dwojga." ) Ciągle niepogodzony ze starością, a raczej z ograniczeniami, które starość niesie - daje się we znaki personelowi domu opieki. Jacobowi nie jest łatwo zaakceptować zmiany, jakie w ostatnich latach zaszły w jego życiu. Ale największy jego sprzeciw budzą ograniczenia, narzucane mu przez otoczenie. Niby dla dobra Jacoba i z troski o jego zdrowie, ale tak naprawdę dla wygody i świętego spokoju opiekunów ( opieka nad staruszkiem to kłopot, ale nad staruszkiem ze złamanym  biodrem, to  kłopot jeszcze  większy ).

Uciekając przed monotonią życia w domu opieki, powraca wspomnieniami do lat młodości. A ściślej rzecz ujmując, do przełomowego czasu w swoim życiu, gdy wraz ze śmiercią rodziców, traci też dom i lecznicę weterynaryjną, którą miał po ukończeniu studiów prowadzić wspólnie z ojcem. Nie radząc sobie z tragedią, jaka go spotyka, pod wpływem nagłego impulsu, wskakuje do jednego z przejeżdżających pociągów. I tym sposobem wkracza do " Najbardziej Osobliwego Widowiska na Ziemi Braci Benzinich", zupełnie obcego, ale fascynującego świata cyrku. Jacob zyska tu prawdziwych przyjaciół i oddanych wrogów, ale przede wszystkim zakocha się. Będzie to miłość z nikłymi widokami na happy end. Lecz jeśli wybranką serca jest żona nieobliczalnego kierownika cyrku, nie może być inaczej.

Postacie, stworzone przez Sarę Gruen ( nie tylko ludzkie - zaznaczam ) są wielowymiarowe , niejednoznaczne : każda z nich nosi w sobie jakiś sekret, do którego powoli docieramy, zagłębiając się w lekturę. Sponiewierany przez życie i alkohol stary pracownik cyrku Wielbłąd, z pozoru nieprzystępny karzeł Walter Kinko, zdolny dosłownie do wszystkiego ( głównie złego ) kierownik cyrku August. Ukochana Jacoba Marlena, mimo iż w porównaniu z innymi postaciami książki najmniej wyrazista , też nie daje się łatwo przejrzeć. Prawie do samego końca, zastanawiałam się, jak się zachowa : czy odwzajemni uczucie Jacoba, a jeśli nawet tak się stanie, to czy będzie miała wtedy odwagę odejść od męża ? Wreszcie Rosie - cyrkowa słonica, którą los zetknie z Jacobem i na zawsze  połączy.

Polubiłam Jacoba, i jako młodego zwykłego, trochę naiwnego chłopaka, i jako przekornego, zrzędliwego dziewięćdziesięcioletniego pensjonariusza domu opieki. Za to, że żaden z niego superbohater, a mimo to zaskakuje nas swoją odwagą i konsekwencją. I nie ukrywam, że jego polskie korzenie, też uważam za dużą zaletę. Rzadko w obcej literaturze pojawiają się sympatyczne postacie Polaków.

Bardzo cenię Sarę Gruen za stworzony w powieści klimat, za sugestywne postacie, za głównego bohatera, ale przede wszystkim za przedstawiony świat, w którym niebezpiecznie blisko sąsiadują ze sobą : śmiech i płacz, strach i odwaga, życzliwość i podłość, życie i śmierć. I za to, że nie wszystko idzie po naszej myśli - niektóre opisane wydarzenia z pewnością czytelnika dotkną, wywołując złość i smutek. Książka Sary Gruen ma wszystkie zalety dobrego czytadła - z łatwością dajemy się pochłonąć przez powieściowy świat. Jej lektura nie powinna sprawić nikomu trudności. Nawet, jeśli  w niektórych książkach  przeskoki  czasowe  i retrospekcje  sprawiają  kłopot  i utrudniają  czytanie,  w "Wodzie dla słoni " wszystko doskonale się uzupełnia. Rzeczywistość ze wspomnień jest pełna emocji, napięcia, zaś terażniejszość w domu opieki  dużo spokojniejsza  i  refleksyjna.  "Woda dla słoni " ma też zalety, których z pewnością czytadła nie posiadają - nie da się łatwo zapomnieć o tym, co czytaliśmy. Po prostu, nie jesteśmy w stanie tego zrobić, bo jak można zapomnieć o Jacobie, Walterze Kinko czy Rosie ? Nie można, przynajmniej ja nie potrafię. Lektura książki wywołała we mnie wiele emocji i zmusiła do zastanowienia się nad pewnymi sprawami ( którymi nie zaprzątam sobie zazwyczaj głowy ), jak np. starość i przemijanie.

Powieść Sary Gruen długo czekała na mojej półce, zanim po nią sięgnęłam i przeczytałam. A kiedy w końcu nadszedł ów moment, wiem jedno : z pewnością będę do niej wracać. I może nie jest to wybitna literatura, do niektórych rzeczy mogłabym się przyczepić np. do wątku miłosnego, to zwyczajnie bardzo przypadła mi do serca. I uroczyście dopisuję ją do mojej Listy Ulubionych Książek  2011.

Sara Gruen, Woda dla słoni, Rebis, 2007, s. 404

14 listopada 2011

Urodziny Astrid Lindgren

" Nie jest powiedziane w prawie mojżeszowym, że stare baby nie mogą włazić na drzewa." ( Astrid Lindgren 14.11.1907 - 28.01.2002 )

żródło : Wikimedia Commons
Są książki, przeczytane w dzieciństwie, z których nigdy się nie wyrasta. Albo to one dorastają z nami ? A przy tym, w ogóle się nie starzeją. Do nich z pewnością należą książki Astrid Lindgren. Dzisiaj obchodzimy 104-tą rocznicę jej urodzin ( pisarka przyszła na świat 14 listopada 1907 roku w Wimmerby, w rolniczej części Szwecji, zwanej Smolandią ). Czy ktoś może sobie wyobrazić swoje dzieciństwo bez ksiażek Astrid Lindgren ? Ja nie. Moje ukochane książki jej autorstwa to " Dzieci z Bullerbyn", " Ronja córka zbójnika" i ostatnio ponownie przeczytane " Bracia Lwie Serce". Inne książki oczywiście czytałam, ale nie zapadły mi tak głęboko w serce jak wspomniane. Na zachwycanie się Pippi Langstrump, byłam chyba za grzeczną dziewczynką. ( Ale może teraz byłoby inaczej ? Ha, trzeba będzie się za książką o Pippi rozejrzeć. ) Nieznośnego Karlssona też oczywiście znam i Emila ze Smolandii, a jakże.

Sięgając po książki, w których zaczytywaliśmy się w dzieciństwie, przeżywamy czasem rozczarowanie - tak to bywa ze spotkaniami po latach. Z książkami Astrid Lindgren nam to nie grozi. Napisane pięknym językiem, ciągle wywołują uśmiech i wzruszenie. I po prostu są mądre - pod tym względem wiele " dorosłych " książek nie dorasta im zwyczajnie do pięt. I wcale nie poruszają błahych tematów, ale całkiem poważne jak : dorastanie, miłość, przemijanie, a nawet śmierć, czyli opowiadają o wszystkim, co najważniejsze.

Może moje zachwyty nad książkami dla dzieci mogą się wydawać niektórym śmieszne, ale co tam ! Poza tym, parafrazując słowa Astrid Lindgren : Nie jest powiedziane w prawie mojżeszowym, że stare baby nie mogą czytać " Dzieci z Bullerbyn ".

Garstka cytatów ( na razie tylko z dwóch książek ):

" Łysy Per był zadowolony.
- To jest właśnie to, co chcę mieć, podczas mego oczekiwania - powiedział.
- A na co ty czekasz ? - zapytał Mattis.
- No, jak sądzisz ? - odparł Łysy Per.
 Mattis nie był w stanie odgadnąć, ale z niepokojem zauważył, że Łysy Per powoli chudł coraz bardziej, zapytał więc Lovis :
- Co mu jest, jak myślisz ?
- Starość - powiedziała Lovis.
Mattis spojrzał na nią przestraszony.
- Ale chyba on od tego nie umrze.
- Owszem, zrobi to - powiedziała Lovis.
Wtedy Mattis wybuchnął płaczem.
- Nie, do diaska z tym ! - wykrzyknął. - Na to się nie zgadzam !
Lovis potrząsnęła głową.
- O wielu sprawach decydujesz, Mattis, ale o tym nie !" ( " Ronja córka zbójnika" str. 242 )

"- Siostrzyczko moja - powiedział Birk.
Ronja nie słyszała tego, co mówił, ale wyczytała to z ruchu jego warg. I chociaż żadne z nich nie mogło słyszeć słów, rozmawiali ze sobą. O tym, co musiało zostać powiedziane, zanim będzie za póżno. O tym, jak dobrze było kogoś kochać tak, że nie trzeba się bać nawet najgorszego. Mówili o tym, choć żadne z nich nie słyszało ani jednego słowa. Potem już nie rozmawiali. Objęli się tylko i zamknęli oczy." ( " Ronja córka zbójnika" str. 199 )

"Nie widziałem przed sobą przepaści, ale wiedziałem, ze się tam znajduje. Wystarczyło zrobić tylko krok w ciemność, a byłoby po wszystkim. Poszłoby bardzo szybko.
- Sucharku Lwie Serce - spytał Jonatan - boisz się ?
- Nie...tak, boję się ! Ale zrobię to, Jonatanie, zrobię to teraz... zaraz... a potem już nigdy nie będę się bał ! Nigdy nie będę się ba...

- Ach, Nangilima ! Tak, Jonatanie, tak, widzę światło ! W i d z ę   ś w i a t ł o ! " ( " Bracia Lwie Serce " str. 222 )

" Obmacałem się dokładnie i poczułem, że jestem zdrowy i wesoły w każdej części ciała. Po co mi w takim razie uroda ? I bez niej moje ciało było takie szczęśliwe, jakby się całe śmiało." ( " Bracia Lwie Serce " str. 24 )

O życiu Astrid Lindgren ( a nie było to życie nudne, oj nie ! ) można poczytać w internecie na stronie Naszej Księgarni lub w ciekawym artykule.

Zachęcam do  posłuchania " Pippi Pończoszanki " czytanej przez Edytę Jungowską :



.
Astrid Lindgren, Ronja córka zbójnika, Nasza Księgarnia, 1991, s. 256
Astrid Lindgren, Bracia Lwie Serce, Nasza Księgarnia, 1994, s. 224

11 listopada 2011

"Jeśli tylko potrafiłyby mówić " J. Herriot - książka na zimny wieczór

Kubek gorącej herbaty, kostka mlecznej czekolady, puszysty koc, kawałek świeżo upieczonej szarlotki - ot, miłe drobiazgi, ale w jesienny lub zimowy dzień nie do przecenienia. Istnieją też książki, których nikt nie nazwie arcydziełami ( określenie zarezerwowane dla nielicznych ), które nie zachwycają finezyjnym językiem lub zaskakującą fabułą. Ale stoją na naszej półce lub leżą na nocnym stoliku. Sięgamy po nie, jak po kubek gorącej herbaty - aby poczuć przyjemne ciepło.

Na mojej półce z książkami uzbierało się ich już trochę, a ostatnio dołączyła do nich kolejna, o której chciałabym napisać. Jest nią książka Jamesa Herriota " Jeśli tylko potrafiłyby mówić ", pierwszy tom cyklu " Wszystkie stworzenia małe i duże ", opartego na wspomnieniach autora. Sielska prowincja, nieco ekscentryczni mieszkańcy, staroświecki, ale urokliwy dawno miniony świat, a wszystko opisane bez zadęcia i z humorem.

W lipcu 1937 roku James Herriot z dyplomem lekarza weterynarii przyjeżdża do Darrowby - niewielkiego miasteczka, wśród pięknych wzgórz w Yorkshire. W zamian za 4 funty tygodniowo i pełne utrzymanie podejmuje pracę, jako asystent doktora Siegfrieda Farnona. Książka opowiada o pierwszym roku pracy młodego Jamesa - jego czworonożnych pacjentach, tych dużych i małych.O radości, gdy uda się im pomóc i o smutku ,gdy nie można nic zrobić, poza złagodzeniem cierpienia. Autor opowiada o przełamywaniu nieufności, z jaką początkowo przyjmowany jest przez farmerów , o wpadkach i sytuacjach, potwierdzających prawdziwość twierdzenia, że w podręcznikowej teorii wszystko wygląda dużo łatwiej niż w praktyce.

Ale jest to też książka o ludziach ,których James spotyka. Poznajemy zatem jego nietuzinkowego szefa Siegfrieda, beztroskiego i nieustannie pakującego się w kłopoty Tristana, nieugiętą sekretarkę pannę Harbottle próbującą zapanować nad bałaganem w rachunkach i nad pracodawcą, panią Pumphrey bezgranicznie zakochaną w swoim pekińczyku Trickim Woo, jowialnego farmera Phina Calverta i innych. Nie sposób ich nie lubić , ale jak może być inaczej ? Po prostu czujemy szczerą sympatię autora do opisywanych przez niego postaci i zachwyt nad miejscem, w ktorym przyszło Jamesowi zamieszkać. I chyba właśnie to odróżnia " Jeśli tylko potrafiłyby mówić "od całej masy innych tzw. lekkich, dowcipnych książek. A gdy pozna się życiorys Jamesa Alfreda "Alfa" Wighta ( James Herriot to pseudonim ) np. fakt, że mieszkał w ukochanym miasteczku Thirsk, pierwowzorze książkowego Darrowby, od 1940 roku, aż do swojej śmierci w roku 1995 - już wiemy, skąd się nasze odczucia wzięły.

Z przyjemnością sięgnę po kolejne książki z cyklu " Wszystkie stworzenia małe i duże". Jesienią i zimą taka książka " termofor" z pewnością się przyda. A przy okazji muszę wspomnieć, że kupiłam książkę po bardzo okazyjnej cenie ( całe 5 złotych ), w ramach wyprzedaży w Matrasie.

James Herriot, Jeśli tylko potrafiłyby mówić, Zysk i S-ka, 2007, s. 268

3 listopada 2011

"Niedoręczony list" S. Blake czyli łowiąc "perły"

Tak jak w przypadku " Po Syberii" Colina Thubrona, nie mam dla siebie żadnego wytłumaczenia, dlaczego tej książki jeszcze nie przeczytałam. Tak w przypadku książki "Niedoręczony list" Sarah Blake, absolutnie i z całą pewnością wiem, dlaczego jej nie przeczytam ( w całości ). Nie pamiętam już, kiedy w moje ręce wpadła książka, której lektura sprawiłaby mi, równie wątpliwą przyjemność.

Wszystko przemawiało za wspomnianą książką. Bardzo interesujący tekst na okładce : "Jest rok 1940. Bomby spadają na Londyn. We Franklin, nadmorskim miasteczku w Massachusetts, Iris James słucha wiadomości z Londynu i czuje, że wkrótce wojna i dla niej stanie się brutalną rzeczywistością." itd. Jeszcze bardziej obiecujące i wiele znaczące zdanie : " Trzy kobiety, których życie zmieniła wojna i pewne niewysłane listy..." Przyjemna okładka ( brak złotych liter i wściekle różowego koloru - to już coś ). Zwiedziona wszystkimi powyższymi zachętami sięgnęłam po "Niedoręczony list". I dostałam wielką nauczkę, że przed zakupem książki należy przynajmniej jej mały fragment przeczytać. A do notek, umieszczanych przez wydawców, podchodzić trzeba z ograniczoną dozą zaufania - niestety.

Jak wspomniałam, wszystko przedstawiało się nadzwyczaj zachęcająco. II Wojna Światowa widziana z kobiecej perspektywy ( i cóż, że amerykańskiej ). Trzy różne kobiece bohaterki : naczelniczka poczty Iris, młodziutka żona lekarza Emma i dziennikarka radiowa Frances . I ów tytułowy niedoręczony list. Czyż nie zapowiada się pięknie ? Zapowiada się. A potem otwieramy książkę i zaczynamy czytać. I nie wiemy : czy śmiać się, czy płakać ? ( Czytając "Niedoręczony list" ma się ochotę na jedno i drugie. )

Iris poznajemy podczas wizyty u ginekologa ( nietypowo, prawda? ), do którego udała się po wydanie pewnego zaświadczenia. A oto jego treść w pełnym brzmieniu : "Niniejszym zaświadczam, że zbadałem Pannę Iris James 21 września 1940 i stwierdzam, że pozostaje w stanie nietkniętym." Emmę poznajemy w autobusie, którym jedzie do swojego świeżo poślubionego męża Willa. Emma czyta " Annę Kareninę", a jej uwagę przyciąga szczególnie jedno zdanie :" Wroński kochał się z Anną." I oczywiście zaczynają się dywagacje : "Czy naprawdę Tołstoj miał na myśli kochanie się ? To niemożliwe. Czy pisałby o tym tak otwarcie ? (...) Na pewno chodziło o coś innego, o coś bardziej niewinnego." Jednym słowem : purytańska Ameryka lat 40-tych w ujęciu autorki "Niedoręczonego listu". Co do Frances, rozczaruję pewnie wszystkich, ale nic podobnego nie przytoczę. ( Za to jest seks z nieznajomym, poznanym w londyńskim barze. Zapewne jakimś lordem, bo " Mówił z akcentem wyższych sfer". )

"Wkroczyła do ciemnej groty pocałunku.", " Jego oczy mogły równie dobrze być dłońmi.", "Jej czerwone usta były nie bardziej złowróżebne niż znak pokazujący statkom wejście do portu.","Szrapnel zadudnił jak tancerze w chodakach, choć bez muzyki."- podobnych zdań w książce jest wiele. Myślę, że tłumaczka książki miała super zabawę pracując nad jej przekładem. I Danuta Stenka czytając ją w wersji audio, też. Najbardziej odpowiednim słowem, którym określiłabym książkę Sarah Blake - to bardzo nielubiane przeze mnie słowo : porażająca. Porażająca stylem i treścią. Niezapomniana jest scena porodu przyjmowanego przez Willa : pacjentka rodzi, a on odpływa myślami do pierwszego spotkania z Emmą ( nic dziwnego, zauważę złośliwie, że kończy się zgonem rodzącej ).

Zdołałam przeczytać jakieś sto stron książki. Z każdą kolejną stroną, coraz więcej uwagi poświęcając wyławianiu wspomnianych "perełek". I nie ukrywam, że to "łowienie" zaczęło mi sprawiać pewną przyjemność. ( Lecz nie o taką przyjemność w czytaniu przecież chodzi. ) Nigdy nie podejrzewałam siebie o skłonności do okrucieństwa, ale "Niedoręczony list" sprawił, że wychodzi ze mnie sadystka - chętnie bym się nad "dziełem" pani Blake poznęcała. Pomaltretowała i sponiewierała bez litości ( oczywiście nie fizycznie lecz słownie ). Wydawcy też na to zasłużyli, pozwalając na tak wielkie marnotrawstwo papieru. Sądzę jednak, że poprzestanę na tym, co już napisałam. Czas zatem na  błyskotliwe zdanie podsumowania. Brakuje mi inwencji Sarah Blake, więc zakończę słowami : I tylko drzew żal...


Sarah Blake, Niedoręczony list, Świat Książki, 2011, s. 310

30 października 2011

O czytaniu Stasiuka i nieczytaniu Thubrona

"Rozmyślałem o tym, jak leży na wznak między Wschodem a Zachodem. Leniwa i senna. W tych nieśmiertelnych brzózkach. Na piachu. Dłubie w nosie, kręci kulki i marzy o własnym losie. O przyszłym zamążpójściu, o dawnych gwałtach albo że pójdzie do klasztoru. (...) Jak się czasem przewraca na bok pośród tych wiekuistych brzózek, w tych piaskach wieczystych, wspiera na łokciu i patrzy na widnokrąg, gdzie się podnoszą pokusy wielkich miast, brylantowe wieżowce, chorągwie z pięknymi herbami firm globalnych i gdzie światło lucyferycznie odbija się od chmur, składając w obcojęzyczne napisy głoszące chwałę nadchodzącego wyzwolenia, które niczym bezlitosna fala zatopi stare, a ocali nowe. Za to ją kocham. Za to patrzenie. Za to leżenie na boku."

Autor zdjęcia : www.pinakoteka.zascianek.pl Wkimedia Commons licencja Creative Commons

Jak czytałam ten fragment "Dziennika pisanego póżniej" Andrzeja Stasiuka ( str. 134 - 135 ), to przed oczami miałam obraz "Babie lato" Józefa Chełmońskiego. Choć przyznaję, że gdybym miała wyobrazić sobie Polskę jako kobietę i ją opisać, to pewnie byłaby inna. Taki nerwowy chudzielec ( stresujące życie i nałogi ), który nie zachwyca jednoznaczną, nudną urodą, ale ma w sobie "coś". I nie ma łatwego charakteru. Raz się ją kocha, a raz nienawidzi. Ale przynajmniej wzbudza jakieś uczucia. A leniwa i senna to jest tylko czasami, choć pewnie byłoby jej miło poleżeć sobie i popatrzeć w niebo trochę częściej.

Po książki Andrzeja Stasiuka sięgnęłam całkiem niedawno - jakieś dwa, trzy lata temu. I było to przyjemne zaskoczenie, bo przyznaję, podchodziłam do nich jak do kłującego jeża. Lubię Stasiuka za to, że jak pisze o albańskich wieśniakach czy o polskich rozmodlonych staruszkach w Licheniu - to bez poczucia wyższości. Bez drwiny, ale i bez poklepywania po plecach i udawania, że wszystko jest okay. Lubię za to, jak mówi o sobie : że jest mieszańcem Wschodu i Zachodu i ciągnie go bardziej na Bałkany niż do Holandii.

Powiem szczerze, że "Fado" i "Jadąc do Babadag" podobały mi się bardziej. Do "Dziennika pisanego nocą" zerkam sobie od kilku tygodni, a najczęściej do ostatniej i najbardziej ciekawej, moim zdaniem, części książki - o Polsce i Polakach. Jednocześnie przymierzam się do przeczytania " Po Syberii" Colina Thubrona. Na razie bezskutecznie. Przeczytałam pierwsze 50 - 60 stron, jeszcze większą część książki przekartkowałam, ale nie mam ochoty na więcej. Dziwne, bo język Thubrona, tematyka książki, jej gatunek czyli reportaż - wszystko niby mi pasuje, ale jakoś nie zachęca, by kontynuować lekturę. Może to po prostu nieodpowiedni moment na Thubrona w moim czytelniczym życiu, a może robi się zimowo i czytać o zimnej Syberii - jest już lekką przesadą. W każdym razie nie rezygnuję i mam nadzieję, że prędzej czy póżniej "Po Syberii" przeczytam.

Andrzej Stasiuk, Dziennik pisany póżniej, Czarne, 2010, s. 168

25 października 2011

"Służące" Kathryn Stockett - wszystko pięknie, ale...

Dzisiaj chciałabym napisać o książce, której lektura sprawiła mi dużo przyjemności a zarazem pozostawiła uczucie niedosytu."Służące" to historia opowiedziana z punktu widzenia trzech kobiet : dwóch czarnoskórych pomocy domowych Aibileen i Minny oraz Sketeer, białej panienki z dobrego domu. Aibileen - ciepła, dobra, mimo niełatwego życia i przeżytej tragedii ( śmierci syna ) nie staje się zgorzkniała i pełna pretensji, jak to często w takich wypadkach bywa. Dziewczynka, którą się opiekuje - doświadcza od niej więcej miłości i akceptacji, niż od własnej matki. Pyskata Minny - wygląda na taką, co ze wszystkim sobie poradzi i niczego się nie boi. Ale to tylko pozory. Skeeter, która po skończonych studiach wraca do domu. I wszyscy, a zwłaszcza matka, oczekują od niej jednego : znalezienia męża i założenia rodziny. ( Swoją drogą, jak nie wiele się w tym względzie zmieniło od czasów Jane Austen .) Nawet, jeśli czujemy, że Skeeter chciałaby wybrać zupełnie inną drogę życiową - to wcale nie mamy pewności jak postąpi. Wszystkie trzy kobiety podejmą się wspólnie zadania, którego konsekwencją będzie konieczność przekroczenia wielu barier. Nie tylko tych istniejących na zewnątrz.

Lata 60-te minionego wieku to czasy , w których w wielu miejscach USA, włącznie z Jackson ( gdzie rozgrywa się akcja powieści ) nadal panuje segregacja rasowa. Wysiłki czynione by ją znieść, na przykład przez pastora Luthera Kinga, spotykają się ze sprzeciwem wielu białych mieszkańców, którym panujący stan rzeczy najzupełniej odpowiada . Dzięki książce poznajemy w czym przejawia się segregacja ( wiele elementów tamtej rzeczywistości może nas zaszokować )i jak biali "państwo' odnoszą się do swoich czarnoskórych służących. Pracodawcy, czy raczej pracodawczynie zachowują się różnie : od zupełnie przedmiotowego podejścia i traktowania służących jak sprzętu gospodarstwa domowego - do utrzymywania relacji przyjacielskich nieomal rodzinnych. Nie wdając się w szczegóły, jednej rzeczy nie mogę osobiście zrozumieć : jak to jest , że ludzie którzy brzydzą się jeść z tych samych naczyń albo nie chcą korzystać ze wspólnej ubikacji ze służącymi, nie wyobrażają sobie siadać z nimi przy jednym stole - bez oporów jedzą przygotowywane przez nie posiłki, noszą prane przez nie ubrania , a co najważniejsze powierzają ich opiece swoje dzieci . I jakoś, nie obawiają się przy tym, roznoszonych podobno przez "kolorowych" chorób, nie kwestionują ich poczucia odpowiedzialności itp. Gdzie tu konsekwencja, gdzie tu logika ?- pytam się.

Książka Kathryn Stockett ma wszystko, co jest potrzebne, by przyciągnąć uwagę czytających. Barwny opis rzeczywistości lat 60- tych w USA, panującej wówczas obyczajowości ( co paniom z towarzystwa wypada, a co w żadnym razie nie przystoi ), wyraziście odmalowane, w przeważającej mierze kobiece postacie i główne bohaterki, które z miejsca podbijają nasze serca. Aibileen dołączy z pewnością do ukochanych postaci książkowych wielu czytelniczek. Autorka nie szczędzi nam przy tym wielu wzruszeń. Ponad 580 stron przeczytałam praktyczne jednym tchem, zarywając noc, tak trudno było mi się od książki oderwać.

Kathryn Stockett, niczym doskonały kucharz posiadła godną pozazdroszczenia umiejętność właściwego doboru składników i mieszania ich w odpowiednich proporcjach, tak by stworzyć bardzo smaczne danie. I tu mam do niej żal - myślę, że postarała się, aż za bardzo, żeby książkę czytało się przyjemnie. Odnoszę wrażenie, że bardzo uważała na to, by rzeczywistości tamtych lat nie przedstawić zbyt brutalnie, by czytający nie poczuł czasem zbyt dużego dyskomfortu. Rzeczywistość w ujęciu pisarki - przypomina mi ów śliczny, biały fartuszek, widniejący na okładce książki. Może i były kiedyś na nim jakieś plamki, zabrudzenia, fałdki i zagniecenia - ale teraz po nich nie ma ani śladu. Wszystko zostało wywabione, wyprane i wyprasowane - by można było czytać książkę bez zbędnego stresu. Oczywiście echa złowrogiej rzeczywistości docierają do nas ( pobicie wnuka Louvenii Brown za wejście do toalety dla białych, lub wydarzenia mające miejsce naprawdę, a nie tylko w książkowej fikcji : zastrzelenie Medgara Eversa - członka Krajowego Towarzystwa Wspierania Osób Kolorowych, zdarzenie u Woolworfa ), ale są to tylko echa. Słyszymy o nich z ust naszych bohaterek, ale nie wywołują one w nas tak silnego wrażenia, jak mogłyby i powinny, moim zdaniem, wywołać. I pewnie dlatego "Służące" stały się w USA bestsellerem - nikt nie lubi czytać o nieprzyjemnych rzeczach, zwłaszcza o tych, które my lub nasi bliscy , a w szerszej perspektywie współmieszkańcy czy rodacy - mamy na sumieniu. Szkoda, bo "Służące" mogłyby być czymś więcej, niż tylko wzruszającą, dobrze napisaną, wciągającą książką.

Może nie byłabym tak surowa, gdybym nie przeczytała tekstu zamieszczonego na samym końcu książki, w którym autorka ( pochodząca z Jackson w stanie Missisipi ) opowiada o Demetrie - czarnej służącej, pracującej w jej domu rodzinnym. I wyjaśnia powody, dla których zdecydowała się napisać książkę.
"Jestem przekonana, że nikt w mojej rodzinie nigdy nie spytał Demetrie, jak to jest być czarną osobą w Missisipi i pracować dla naszej białej rodziny. Nigdy nie przyszło nam do głowy, że moglibyśmy ją o to zapytać. Stanowiła część naszej codzienności, a ludzie nie czuli się w obowiązku analizować.
Przez wiele lat żałowałam, że nie byłam dostatecznie dorosła i myśląca, aby zadać Demetrie to pytanie. Zmarła, gdy miałam szesnaście lat, a ja rok po roku zastanawiałam się, jak mogłaby brzmieć jej odpowiedż.
Właśnie dlatego napisałam tę książkę."
Jeśli "Służące" mają być odpowiedzią na postawione pytanie - to są odpowiedzią, moim zdaniem, nie całkiem szczerą. Są raczej tym, co Kathryn Stockett chciałaby od Demetrie usłyszeć.

Mimo wszystkich "ale" zachęcam do lektury. Jak wspomniałam "Służące" czyta się jednym tchem i nie bez refleksji. Książkę Kathryn Stockett można odczytywać jako opowieść o kobietach, zmagających się z narzuconymi im od pokoleń rolami żon, matek, gospodyń domowych lub służących. Jak i historię o istniejących w świecie podziałach, nie tylko na czarnych i białych ( ale na tzw. dobre towarzystwo i "białą hołotę", na świat mężczyzn i kobiet - pracujących mężów i pozostających w domach żon ). Inne nasuwające się nam podczas lektury wnioski są takie, że niektórzy nie potrafią myśleć i żyć bez tworzenia granic ,a inni wprost przeciwnie - uważają, że są one niepotrzebne i je przekraczają. Kathryn Stockett opowiada również o rodzącej się w kobietach odwadze, by zmierzyć się z tym, co je uwiera, przez co cierpią, co przez lata cierpliwie znoszą ( upokorzenia serwowane przez pracodawców, zastraszający biciem mąż ), aż wreszcie mówią : Dosyć ! O odwadze do wybrania własnej drogi - nawet na przekór rodzinie, znajomym i podziałom społecznym. Można "Służące" traktować też jako książkę o przyjażni, dzięki której jest się w stanie stawić czoła wyzwaniom, nie dającym się pokonać w pojedynkę.
W porównaniu z innymi książkami, które przybyły do nas z USA, z opinią bestsellerów, "Służące" prezentują się i tak całkiem nieżle.

"Służące" spotkały się w USA z krytyką ze strony czarnej społeczności m.in. zarzucającą powielanie rasowych stereotypów. Znalazłam ciekawą stronę internetową, której autorka przedstawia i uzasadnia swoje zarzuty, skierowane przeciwko Kathryn Stockett i jej książce. Nawet przy szczątkowej znajomości angielskiego można wiele zrozumieć z zamieszczonej tam treści.

Kathryn Stockett, Służące, Media Rodzina, 2010, s. 584

21 października 2011

Uwaga ! Niebezpiecznie śmiesznie ! - "Calvin i Hobbes" B. Watterson

Dzieciństwo, czasami wydaje się tak odległe i nierzeczywiste, że zaczynamy powątpiewać, iż nam się "ono" kiedyś przytrafiło. Dzięki Billowi Wattersonowi, autorowi "Calvina i Hobbesa" możemy przenieść się w czasie i znów poczuć, jak to jest, gdy ma się sześć lat. Dawno, dawno temu ...

Przygody Calvina i jego najlepszego przyjaciela, pluszowego tygrysa - są wspaniałą, pełną humoru historią o dzieciństwie. Określenie "pełna humoru" jest oklepane, ale najbardziej na miejscu. "Calvin i Hobbes" opowiada więc o lęku przed potworami czającymi się pod łóżkiem, o bohaterskich potyczkach z kosmicznymi potworami i mrożących krew w żyłach momentach, gdy własne śniadanie próbuje nas pożreć. To również zwykłe historie o chodzeniu do szkoły, o burzliwej znajomości z pewną irytującą, acz sympatyczną koleżanką, o wizycie u fryzjera.

Komiks opowiada też o dorosłych, bezradnych wobec siły dziecięcej wyobrażni. Rodzice chłopca wzbudzają w nas autentyczne współczucie. Wszystkie ich wysiłki, zmierzające do okiełznania syna, skazane są na porażkę - Calvin jest inteligentny, niebezpiecznie pomysłowy i ma niespożytą energię. Nic dziwnego - myślimy sobie - że jest jedynakiem.

"Calvin i Hobbes" jest również opowieścią o przyjażni. Ech, mieć przyjaciela takiego jak Hobbes - westchnie się i zamarzy niejednemu, nawet pełnoletniemu czytającemu. Jeśli chodzi o mnie, dla Hobbesa byłabym gotowa codziennie przygotowywać kanapki z tuńczykiem. Jak powszechnie wiadomo "dla kanapki z tuńczykiem tygrysy zrobią wszystko".

Nie każdy lubi czytać komiksy, zdaję sobie z tego sprawę, ale Bill Watterson ( autor zarówno scenariusza jak i rysunków ) stworzył coś wyjątkowego. Tekst i rysunki doskonale się uzupełniają - ten komiks po prostu dobrze się czyta, a nie tylko ogląda. I mimo, że jak pamiętam, znalazłam go w księgarni, w dziale dla dzieci - to jest on, także dla dorosłych. A może powinno się stworzyć w księgarniach dział "Bez ograniczeń wiekowych"( tych dolnych i górnych )? Byłby to, chyba, najbardziej oblegany dział przez klientów.

Szczerze polecam "Calvina i Hobbesa" do czytania dorosłym i dzieciom, do czytania wspólnego i w pojedynkę. A jak się spodoba, to mam dobrą wiadomość - "Calvin i Hobbes" to pierwszy tom dłuższego, o ile się nie mylę, 11-częściowego cyklu.

Jeden z moich ulubionych książkowych cytatów pochodzi właśnie z "Calvina i Hobbesa". Oto on ( rozmowa Calvina z tatą ) :
"- To niesprawiedliwe !
- Świat nie jest sprawiedliwy, Calvinie.
- Wiem, ale czemu nie może być niesprawiedliwy na moją korzyść ?"
W chwilach, gdy czuję nieodpartą chęć, by na niesprawiedliwy świat ponarzekać - przypominam sobie słowa Calvina i mimowolnie się uśmiecham.

Bill Watterson, Calvin i Hobbes, Egmont, 2004, s. 128

16 października 2011

Bardzo smaczna książka - "Sekrety włoskiej kuchni" E. Kostioukovitch

W ostatnich dniach poczytuję sobie mniejszymi i większymi fragmentami, chronologicznie i nie po kolei książkę "Sekrety włoskiej kuchni" Eleny Kostioukovitch. I może zjem pora od "ogona" ( tłumacząc dosłownie z włoskiego ) czyli zacznę od złej strony, jeśli zaznaczę na początku, że nie uważam się za żadnego smakosza. Co nie wyklucza, jednakże bycia łakomczuchem. A moje kulinarne umiejętności - cóż... ujmijmy to tak : wolę czytać o jedzeniu, niż je przygotowywać.

Widząc, że przedmowę do książki napisał Umberto Eco - sięgnęłam po nią w nadziei, że nie może to być zwykła książka kucharska. I nie zawiodłam się. "Sekrety włoskiej kuchni" to, zgodnie ze zdaniem zamieszczonym w podtytule, podróż po włoskiej kulturze i tradycji. A kuchnia jest owej  tradycji nieodłączną częścią i jest traktowana we Włoszech nadzwyczaj poważnie - tak jak wszyscy Polacy znają się na polityce, tak wszyscy Włosi znają się podobno na kuchni. Nic dziwnego, że właśnie we Włoszech w roku 1986 narodził się i rozprzestrzenił na cały świat ruch Slow Food. Jego założyciel Carlo Petrini powiedział o kuchni : "Niektórzy opisują ją jako język, ponieważ posługuje się słowami ( produkty, składniki ), które zestawia się według reguł gramatycznych ( przepisy kulinarne ), składni ( menu ) i retoryki ( zachowania biesiadne ). Będąc swego rodzaju językiem, kuchnia zawiera i wyraża kulturę tych, którzy się nią zajmują, jest depozytariuszką tradycji i tożsamości narodowej pewnej grupy ludzi. Manifestuje się i buduje porozumienie w sposób silniejszy nawet niż język, ponieważ jedzenie wchłaniane jest bezpośrednio przez nasz organizm : łatwiej i prędzej przychodzi nam spożywać jedzenie innych, niż mówić ich językiem..."

W kolejnych rozdziałach książki autorka opisuje kuchnie poszczególnych regionów kraju - najważniejsze potrawy, lokalne produkty, przy okazji zaznajamiając nas z regionalną historią i charakterem. Dowiadujemy się więc, że " Lombardia jest pracowita, szczodra, rzetelna, uparta i niezależna." A w "Toskanii wszystko jest proste, precyzyjne, mocne, prostolinijne i doprawione zdrowym humorem." Osobne rozdziały poświęcone są np.: oliwie z oliwek, makaronowi, diecie śródziemnomorskiej czy restauracjom. Treść książki zawiera dużo smakowitych szczegółów  - takich, że uprawiających fiołkowe karczochy ogrodników z Sant'Erasmo traktuje się jak gwiazdy filmowe, a pewne ciastka w Mediolanie nazywane są poetycko "pogaduszkami". Dzięki książce dowiadujemy się, czym jest caffe sospeso, ile tysięcy kwiatów krokusa i ile godzin pracy wymaga zebranie jednego kilograma szafranu. I skąd swą nazwę wzięło carpaccio i pizza margherita.

O trzech najważniejszych potrawach Włoch Elena Kostioukovitch pisze równie interesująco. Dowiadujemy się mianowicie, że za swój kulinarny symbol Włosi uważają jednak makaron " wybija godzina obiadu, mieszkańcy Półwyspu, siedząc nad talerzem spaghetti, uznają się za Włochów ", zaś pizza - wbrew obiegowym opiniom panującym za granicą - odgrywa mniej istotną rolę. Makaron jest kojarzony z jedzeniem domowym, a pizza z posiłkiem jedzonym na mieście, wśród przyjaciół."Pizza to potrawa przyjażni, niemal poufałości. Pizzę jedzą razem osoby, które już się znają i łączy je wzajemna sympatia." Trzecią z najważniejszych włoskich potraw jest risotto, o którym autorka pisze ,że " to gadatliwa potrawa. Przyrządzać risotto, znaczy rozmawiać." Dzięki książce wiemy też, że jest to najczęściej jedzone danie przy spotkaniach z nieznajomymi, ponieważ " z erotycznego punktu widzenia risotto jest całkowicie obojętne."


Autorka opisuje mnogość miejsc, w których serwowane jest jedzenie. Pisze o trattoriach, osteriach i innych gastronomicznych przybytkach . Otrzymujemy wskazówki, czym kierować się w wyborze odpowiedniego lokalu, by zjeść dobrze a niedrogo."Panuje powszechna opinia, że można ufać restauracjom, w których nazwie obecny jest przyimek da ( u ) : ( Da Peppino - U Peppina, Da Vasco e Giulia )."

Kuchnia włoska kojarzyła mi się zawsze z dużą ilością warzyw i owoców. Zgodnie z tym, co pisze autorka - tak jest w rzeczywistości. Ale oczywiście jada się  i mięso ( różne gatunki, nawet oślinę ), a niektóre przyrządzane z nich potrawy ( przy których nasze flaczki wyglądają całkiem niewinnie ) mogą wywołać w nas mieszane odczucia. Fragmentami bardzo niełatwa lektura dla wegetarian. Sama nie będąc wegetarianką, ale nie lubując się specjalnie w mięsie - zaczęłam się w trakcie czytania zastanawiać, czy nie wyeliminować go w swojej diecie w ogóle. I między innymi dlatego, nigdy nie nazwałabym się smakoszem ( nie wydaje mi się, by smakosze mieli tego typu dylematy ). A kałamarnic , też raczej nie wezmę do ust - dowiedziawszy się z książki, w jaki sposób pozbawia się je życia.


Elena Kostioukovitch pisze pięknie i smacznie, obficie cytując nie tylko włoską literaturę. ( Dzięki niej nabrałam wielkiej ochoty, by przeczytać "Złodzieja kanapek" Camilleriego. ) Czytanie  książki sprawiło mi autentyczną przyjemność. I nawet osoba, która nie  pasjonuje się kulinariami ( jak ja ) umie "Sekrety włoskiej kuchni" docenić. A co dopiero czytelnicy, którzy się tą dziedziną żywo interesują - oni z lektury  wyniosą z pewnością o wiele więcej. Na koniec przytoczę cytowane przez autorkę słowa Gioacchino Rossiniego ( jak przystało na Włocha wielkiego smakosza ) :" Oprócz słodkiej bezczynności nie znam zajęcia, które sprawiłoby mi więcej rozkoszy niż jedzenie. Oczywiście jedzone tak, jak powinno się jeść. Apetyt jest dla żołądka tym, czym miłość dla serca. To żołądek jest dyrygentem, który rządzi i kieruje wielką orkiestrą naszych namiętności. Pusty żołądek porównałbym do fagotu lub małego fletu, w których pobrzmiewa niezadowolenie albo pojękuje zawiść, natomiast żołądek pełny to trójkąt rozkoszy albo klawesyny radości..." I jak się można oprzeć tak smakowitej i działającej na nasze zmysły lekturze ? Nawet jeśli nie staniemy się miłośnikami włoskiej kuchni - to z pewnością rozsmakujemy się w języku,  jakim  książka została napisała.

Elena Kostioukovitch, Sekrety włoskiej kuchni, Albatros, 2010, s.640

12 października 2011

Historia sąsiadów - "Gottland" M. Szczygieł

"Nie wiem, kto Bogom robi pranie
Wiem, że brudy z niego pijemy my
."

Wspomniany cytat, pochodzący z wiersza czeskiego poety Vladimira Holana, miał być mottem książki - tak pisze Mariusz Szczygieł w "Gottlandu życie po życiu". I jeszcze wyjaśnia, skąd się wziął jej tytuł ( w każdym razie, nie tylko od nazwiska pewnego czeskiego piosenkarza ). Mnie, jeszcze przed lekturą książki, tytuł "Gottland" skojarzył się z "Bożym Igrzyskiem" autorstwa Normana Daviesa. I myślę, że całkiem słusznie.Oba mają podobną wymowę i trafnie opisują naszą skomplikowaną przeszłość.

W "Gottlandzie" na przykładzie indywidualnych ludzkich losów Mariusz Szczygieł opowiada historię Czech w XX wieku. Od roku 1882 ( "Ani kroku bez Baty" ), przez m.in. II Wojnę Światową, okres komunizmu ( najobszerniej opisany w książce ), aż po pierwsze lata naszego wieku. Szczególnie silne wrażenie wywarły na mnie cztery reportaże : "Kochaneczek", "Życie jest mężczyzną", "Łowca tragedii" i "Film się musi kręcić". Nie wszyscy Czesi to stereotypowi Szwejkowie - nie wszyscy chcą i umieją dopasować się do rzeczywistości za wszelką cenę. Ale są i tacy, którzy "dopasowują się" z przerażającą łatwością.

Czytając przejmujące opowieści o ludziach, na których życiu piętno odcisnęła historia ( Niewielu z nas ma na nią wpływ, ale ona ma wpływ na nas wszystkich ) - często z niedowierzaniem kręcimy głowami. Ale jednocześnie mamy smutną świadomość tego, że opisywane w książce fakty mogły się wydarzyć, mimo ich pozornego nieprawdopodobieństwa. Ot, nasza środkowoeuropejska specyfika...Dla czytelników z Holandii , Francji albo USA opowiadane przez Mariusza Szczygła historie mogą wydawać się czystą fikcją.Dla nas, niestety nie.

Przy lekturze " Zrób sobie raj" miałam wrażenie, że czytam przewodnik po bliskim geograficznie, ale w gruncie rzeczy egzotycznym kraju. W "Gottlandzie" żadnej egzotyki nie czułam. Wprost przeciwnie, odnosiłam wrażenie, że czytam o kimś znajomym, o podobnych, niełatwych doświadczeniach.

I jeszcze raz, tak jak w poprzednim poście, rozpłynę się w zachwycie nad pisarskim stylem Mariusza Szczygła. Jak ja chciałabym posiadać taką umiejętność ... Łączenia faktów, pozornie nie dających się połączyć.Wychodzenia od maleńkich, wydawałoby się nieistotnych drobiazgów, szczegółów - i budowania wokół nich niezwykłych historii. I bez zbytniego "rozgadywania się". Po prostu czytam i wzdycham sobie z zazdrością i podziwem.

I nie wyobrażam sobie, żeby ktoś spoza naszej części Europy, mógł podobną książkę napisać. Książkę historyczną - jak najbardziej, ale bez tego specyficznego spojrzenia na świat ( nawet wspomniany wcześniej Norman Davies ).
Wszystkich zachęcam do przeczytania fragmentu książki Agnieszki Wójcińskiej "Reporterzy bez fikcji. Rozmowy z polskimi reporterami". Można się z niego  dowiedzieć m.in.: o żródle inspiracji i niezwykłych okolicznościach towarzyszących powstawaniu  reportażu "Łowca tragedii".


Mariusz Szczygieł, Gottland, Czarne, 2010, s. 244

9 października 2011

Hobbici w rodzinie - "Zrób sobie raj" M. Szczygieł

Czesi - sąsiedzi i członkowie naszej WIELKIEJ NIEZBYT SZCZĘŚLIWEJ SŁOWIAŃSKIEJ RODZINY. Nawet ich trochę lubimy  ( w przeciwieństwie do innych, nie przysporzyli nam wielu kłopotów ). Czasami spoglądamy na nich z pobłażaniem - są mniejsi i nigdy nie stanowili dla nas zagrożenia. Bać się Czechów ? Śmiech !

Czesi - nasza wiedza o nich to ciąg stereotypowych skojarzeń i zarazem silne przekonanie, że mimo dostrzegalnych różnic - oba narody : zjadaczy pierogów i amatorów knedlików, są do siebie podobne. Otóż , nie są - to podstawowy wniosek, jaki nasuwa się nam po przeczytaniu zbioru reportaży Mariusza Szczygła "Zrób sobie raj". Okazuje się, że Czesi i Polacy nawet wady maja zupełnie inne. ( Czeskie wady narodowe wydają się być mniej uciążliwe od polskich. Gdybym nie była tak bardzo przywiązana do własnych, z pewnością zamieniłabym je na czeskie. )

Mimo deklarowanego czechofilstwa Mariusz Szczygieł nie idealizuje naszych południowych sąsiadów. Jeśli już każe nam przymknąć oczy na pewne czeskie "sprawki", to tylko po to, by je szeroko otworzyć na inne. Czesi, oczywiście wzbudzają sympatię, a nawet trochę zazdrości, ale też zaskakują i szokują. Mnie osobiście zaskoczyły : przejawy czeskiego "luzu" obyczajowego ( list od sąsiadki ze str. 61 ), ich konsekwentny antyklerykalizm, mimo iż o czeskim ateiżmie obiło mi się wcześniej o uszy. Szokuje ich podejście do żałoby i śmierci  ( "Tu nikt nie lubi cierpieć" ). Poza tym Czesi trochę denerwują. Nie wiem czy to tylko moje wrażenie, ale będąc dla siebie dosyć pobłażliwymi - dla innych np. dla Polaków już tacy nie są. No i ten przymus, by wszystko podane było w lekkim i śmiesznym sosie - tutaj przekonują mnie jednak słowa Davida Cernego : "Śmiech...- zastanowił się przez chwilę David Cerny, biegnąc do stacji szóstej. - Przecież musi być jakiś powód do życia - dodał po namyśle."

Najwięcej miejsca w książce autor poświęca kwestii, w której najwyrażniej uwidaczniają się różnice między Polakami i Czechami - miejscu, jakie w życiu prywatnym i społecznym Czechów zajmuje Bóg i religia. Nie odbierając nikomu przyjemności z lektury - powiem tylko ogólnikowo, że Czesi są narodem, który dla każdego Kościoła stanowi prawdziwe wyzwanie. Dzięki książce poznajemy również żródła czeskiej niechęci do Kościoła Katolickiego.

Szkoda, że niektóre sprawy np.: rozliczenia z historią czy stosunek Czechów do swoich sąsiadów zostały tylko zasygnalizowane. Jestem ciekawa, czy w Czechach miały miejsce podobne debaty, jak u nas o Jedwabnem i co sądzą o Czechach mieszkający tam cudzoziemcy lub przedstawiciele mniejszości narodowych. A jak się żyje w Czechach Polakom? Mam nadzieję, że na te pytania Mariusz Szczygieł odpowie w swoich następnych książkach.

Skąd się wziął tytuł mojej recenzji? Otóż, czytając o czeskiej "pohodzie", o niechęci Czechów do agresji i unikaniu konfrontacji ( w tym względzie jestem bardzo "czeska" ), a także rozdział o czeskim hymnie narodowym - skojarzenie z Tolkienowskimi mieszkańcami krainy Shire nasunęło się samo.

Do tych wszystkich przemyśleń, wniosków i skojarzeń ( nieważne czy trafnych ) skłoniła mnie lektura książki Mariusza Szczygła. I to uważam za jej podstawową zaletę. Każda książka, której treść nie pozostawia nas obojętnymi i skłania nas do refleksji, jest warta tego, by ją poznać. A poza tym świetnie się ją czyta, nawet przypisy ( traktujący o polskich i czeskich zdrobnieniach ze str. 46 - zapada w pamięć ). Mariusz Szczygieł swoim pisaniem rozbudza w nas apetyt, nie tylko na Czechy, ale i na dobrą literaturę. To duża sztuka. Polecam!

Wszystkich, którzy "Zrób sobie raj" już przeczytali lub zamierzają przeczytać, zachęcam do odwiedzenia strony internetowej Mariusza Szczygła. Szczególnie namawiam do obejrzenia rozmowy z autorem "Zrób sobie raj" w czeskiej telewizji, oczywiście po czesku - ogląda się znakomicie, a słucha jeszcze lepiej.


Mariusz Szczygieł, Zrób sobie raj, Czarne, 2011, s. 292