30 października 2011

O czytaniu Stasiuka i nieczytaniu Thubrona

"Rozmyślałem o tym, jak leży na wznak między Wschodem a Zachodem. Leniwa i senna. W tych nieśmiertelnych brzózkach. Na piachu. Dłubie w nosie, kręci kulki i marzy o własnym losie. O przyszłym zamążpójściu, o dawnych gwałtach albo że pójdzie do klasztoru. (...) Jak się czasem przewraca na bok pośród tych wiekuistych brzózek, w tych piaskach wieczystych, wspiera na łokciu i patrzy na widnokrąg, gdzie się podnoszą pokusy wielkich miast, brylantowe wieżowce, chorągwie z pięknymi herbami firm globalnych i gdzie światło lucyferycznie odbija się od chmur, składając w obcojęzyczne napisy głoszące chwałę nadchodzącego wyzwolenia, które niczym bezlitosna fala zatopi stare, a ocali nowe. Za to ją kocham. Za to patrzenie. Za to leżenie na boku."

Autor zdjęcia : www.pinakoteka.zascianek.pl Wkimedia Commons licencja Creative Commons

Jak czytałam ten fragment "Dziennika pisanego póżniej" Andrzeja Stasiuka ( str. 134 - 135 ), to przed oczami miałam obraz "Babie lato" Józefa Chełmońskiego. Choć przyznaję, że gdybym miała wyobrazić sobie Polskę jako kobietę i ją opisać, to pewnie byłaby inna. Taki nerwowy chudzielec ( stresujące życie i nałogi ), który nie zachwyca jednoznaczną, nudną urodą, ale ma w sobie "coś". I nie ma łatwego charakteru. Raz się ją kocha, a raz nienawidzi. Ale przynajmniej wzbudza jakieś uczucia. A leniwa i senna to jest tylko czasami, choć pewnie byłoby jej miło poleżeć sobie i popatrzeć w niebo trochę częściej.

Po książki Andrzeja Stasiuka sięgnęłam całkiem niedawno - jakieś dwa, trzy lata temu. I było to przyjemne zaskoczenie, bo przyznaję, podchodziłam do nich jak do kłującego jeża. Lubię Stasiuka za to, że jak pisze o albańskich wieśniakach czy o polskich rozmodlonych staruszkach w Licheniu - to bez poczucia wyższości. Bez drwiny, ale i bez poklepywania po plecach i udawania, że wszystko jest okay. Lubię za to, jak mówi o sobie : że jest mieszańcem Wschodu i Zachodu i ciągnie go bardziej na Bałkany niż do Holandii.

Powiem szczerze, że "Fado" i "Jadąc do Babadag" podobały mi się bardziej. Do "Dziennika pisanego nocą" zerkam sobie od kilku tygodni, a najczęściej do ostatniej i najbardziej ciekawej, moim zdaniem, części książki - o Polsce i Polakach. Jednocześnie przymierzam się do przeczytania " Po Syberii" Colina Thubrona. Na razie bezskutecznie. Przeczytałam pierwsze 50 - 60 stron, jeszcze większą część książki przekartkowałam, ale nie mam ochoty na więcej. Dziwne, bo język Thubrona, tematyka książki, jej gatunek czyli reportaż - wszystko niby mi pasuje, ale jakoś nie zachęca, by kontynuować lekturę. Może to po prostu nieodpowiedni moment na Thubrona w moim czytelniczym życiu, a może robi się zimowo i czytać o zimnej Syberii - jest już lekką przesadą. W każdym razie nie rezygnuję i mam nadzieję, że prędzej czy póżniej "Po Syberii" przeczytam.

Andrzej Stasiuk, Dziennik pisany póżniej, Czarne, 2010, s. 168

25 października 2011

"Służące" Kathryn Stockett - wszystko pięknie, ale...

Dzisiaj chciałabym napisać o książce, której lektura sprawiła mi dużo przyjemności a zarazem pozostawiła uczucie niedosytu."Służące" to historia opowiedziana z punktu widzenia trzech kobiet : dwóch czarnoskórych pomocy domowych Aibileen i Minny oraz Sketeer, białej panienki z dobrego domu. Aibileen - ciepła, dobra, mimo niełatwego życia i przeżytej tragedii ( śmierci syna ) nie staje się zgorzkniała i pełna pretensji, jak to często w takich wypadkach bywa. Dziewczynka, którą się opiekuje - doświadcza od niej więcej miłości i akceptacji, niż od własnej matki. Pyskata Minny - wygląda na taką, co ze wszystkim sobie poradzi i niczego się nie boi. Ale to tylko pozory. Skeeter, która po skończonych studiach wraca do domu. I wszyscy, a zwłaszcza matka, oczekują od niej jednego : znalezienia męża i założenia rodziny. ( Swoją drogą, jak nie wiele się w tym względzie zmieniło od czasów Jane Austen .) Nawet, jeśli czujemy, że Skeeter chciałaby wybrać zupełnie inną drogę życiową - to wcale nie mamy pewności jak postąpi. Wszystkie trzy kobiety podejmą się wspólnie zadania, którego konsekwencją będzie konieczność przekroczenia wielu barier. Nie tylko tych istniejących na zewnątrz.

Lata 60-te minionego wieku to czasy , w których w wielu miejscach USA, włącznie z Jackson ( gdzie rozgrywa się akcja powieści ) nadal panuje segregacja rasowa. Wysiłki czynione by ją znieść, na przykład przez pastora Luthera Kinga, spotykają się ze sprzeciwem wielu białych mieszkańców, którym panujący stan rzeczy najzupełniej odpowiada . Dzięki książce poznajemy w czym przejawia się segregacja ( wiele elementów tamtej rzeczywistości może nas zaszokować )i jak biali "państwo' odnoszą się do swoich czarnoskórych służących. Pracodawcy, czy raczej pracodawczynie zachowują się różnie : od zupełnie przedmiotowego podejścia i traktowania służących jak sprzętu gospodarstwa domowego - do utrzymywania relacji przyjacielskich nieomal rodzinnych. Nie wdając się w szczegóły, jednej rzeczy nie mogę osobiście zrozumieć : jak to jest , że ludzie którzy brzydzą się jeść z tych samych naczyń albo nie chcą korzystać ze wspólnej ubikacji ze służącymi, nie wyobrażają sobie siadać z nimi przy jednym stole - bez oporów jedzą przygotowywane przez nie posiłki, noszą prane przez nie ubrania , a co najważniejsze powierzają ich opiece swoje dzieci . I jakoś, nie obawiają się przy tym, roznoszonych podobno przez "kolorowych" chorób, nie kwestionują ich poczucia odpowiedzialności itp. Gdzie tu konsekwencja, gdzie tu logika ?- pytam się.

Książka Kathryn Stockett ma wszystko, co jest potrzebne, by przyciągnąć uwagę czytających. Barwny opis rzeczywistości lat 60- tych w USA, panującej wówczas obyczajowości ( co paniom z towarzystwa wypada, a co w żadnym razie nie przystoi ), wyraziście odmalowane, w przeważającej mierze kobiece postacie i główne bohaterki, które z miejsca podbijają nasze serca. Aibileen dołączy z pewnością do ukochanych postaci książkowych wielu czytelniczek. Autorka nie szczędzi nam przy tym wielu wzruszeń. Ponad 580 stron przeczytałam praktyczne jednym tchem, zarywając noc, tak trudno było mi się od książki oderwać.

Kathryn Stockett, niczym doskonały kucharz posiadła godną pozazdroszczenia umiejętność właściwego doboru składników i mieszania ich w odpowiednich proporcjach, tak by stworzyć bardzo smaczne danie. I tu mam do niej żal - myślę, że postarała się, aż za bardzo, żeby książkę czytało się przyjemnie. Odnoszę wrażenie, że bardzo uważała na to, by rzeczywistości tamtych lat nie przedstawić zbyt brutalnie, by czytający nie poczuł czasem zbyt dużego dyskomfortu. Rzeczywistość w ujęciu pisarki - przypomina mi ów śliczny, biały fartuszek, widniejący na okładce książki. Może i były kiedyś na nim jakieś plamki, zabrudzenia, fałdki i zagniecenia - ale teraz po nich nie ma ani śladu. Wszystko zostało wywabione, wyprane i wyprasowane - by można było czytać książkę bez zbędnego stresu. Oczywiście echa złowrogiej rzeczywistości docierają do nas ( pobicie wnuka Louvenii Brown za wejście do toalety dla białych, lub wydarzenia mające miejsce naprawdę, a nie tylko w książkowej fikcji : zastrzelenie Medgara Eversa - członka Krajowego Towarzystwa Wspierania Osób Kolorowych, zdarzenie u Woolworfa ), ale są to tylko echa. Słyszymy o nich z ust naszych bohaterek, ale nie wywołują one w nas tak silnego wrażenia, jak mogłyby i powinny, moim zdaniem, wywołać. I pewnie dlatego "Służące" stały się w USA bestsellerem - nikt nie lubi czytać o nieprzyjemnych rzeczach, zwłaszcza o tych, które my lub nasi bliscy , a w szerszej perspektywie współmieszkańcy czy rodacy - mamy na sumieniu. Szkoda, bo "Służące" mogłyby być czymś więcej, niż tylko wzruszającą, dobrze napisaną, wciągającą książką.

Może nie byłabym tak surowa, gdybym nie przeczytała tekstu zamieszczonego na samym końcu książki, w którym autorka ( pochodząca z Jackson w stanie Missisipi ) opowiada o Demetrie - czarnej służącej, pracującej w jej domu rodzinnym. I wyjaśnia powody, dla których zdecydowała się napisać książkę.
"Jestem przekonana, że nikt w mojej rodzinie nigdy nie spytał Demetrie, jak to jest być czarną osobą w Missisipi i pracować dla naszej białej rodziny. Nigdy nie przyszło nam do głowy, że moglibyśmy ją o to zapytać. Stanowiła część naszej codzienności, a ludzie nie czuli się w obowiązku analizować.
Przez wiele lat żałowałam, że nie byłam dostatecznie dorosła i myśląca, aby zadać Demetrie to pytanie. Zmarła, gdy miałam szesnaście lat, a ja rok po roku zastanawiałam się, jak mogłaby brzmieć jej odpowiedż.
Właśnie dlatego napisałam tę książkę."
Jeśli "Służące" mają być odpowiedzią na postawione pytanie - to są odpowiedzią, moim zdaniem, nie całkiem szczerą. Są raczej tym, co Kathryn Stockett chciałaby od Demetrie usłyszeć.

Mimo wszystkich "ale" zachęcam do lektury. Jak wspomniałam "Służące" czyta się jednym tchem i nie bez refleksji. Książkę Kathryn Stockett można odczytywać jako opowieść o kobietach, zmagających się z narzuconymi im od pokoleń rolami żon, matek, gospodyń domowych lub służących. Jak i historię o istniejących w świecie podziałach, nie tylko na czarnych i białych ( ale na tzw. dobre towarzystwo i "białą hołotę", na świat mężczyzn i kobiet - pracujących mężów i pozostających w domach żon ). Inne nasuwające się nam podczas lektury wnioski są takie, że niektórzy nie potrafią myśleć i żyć bez tworzenia granic ,a inni wprost przeciwnie - uważają, że są one niepotrzebne i je przekraczają. Kathryn Stockett opowiada również o rodzącej się w kobietach odwadze, by zmierzyć się z tym, co je uwiera, przez co cierpią, co przez lata cierpliwie znoszą ( upokorzenia serwowane przez pracodawców, zastraszający biciem mąż ), aż wreszcie mówią : Dosyć ! O odwadze do wybrania własnej drogi - nawet na przekór rodzinie, znajomym i podziałom społecznym. Można "Służące" traktować też jako książkę o przyjażni, dzięki której jest się w stanie stawić czoła wyzwaniom, nie dającym się pokonać w pojedynkę.
W porównaniu z innymi książkami, które przybyły do nas z USA, z opinią bestsellerów, "Służące" prezentują się i tak całkiem nieżle.

"Służące" spotkały się w USA z krytyką ze strony czarnej społeczności m.in. zarzucającą powielanie rasowych stereotypów. Znalazłam ciekawą stronę internetową, której autorka przedstawia i uzasadnia swoje zarzuty, skierowane przeciwko Kathryn Stockett i jej książce. Nawet przy szczątkowej znajomości angielskiego można wiele zrozumieć z zamieszczonej tam treści.

Kathryn Stockett, Służące, Media Rodzina, 2010, s. 584

21 października 2011

Uwaga ! Niebezpiecznie śmiesznie ! - "Calvin i Hobbes" B. Watterson

Dzieciństwo, czasami wydaje się tak odległe i nierzeczywiste, że zaczynamy powątpiewać, iż nam się "ono" kiedyś przytrafiło. Dzięki Billowi Wattersonowi, autorowi "Calvina i Hobbesa" możemy przenieść się w czasie i znów poczuć, jak to jest, gdy ma się sześć lat. Dawno, dawno temu ...

Przygody Calvina i jego najlepszego przyjaciela, pluszowego tygrysa - są wspaniałą, pełną humoru historią o dzieciństwie. Określenie "pełna humoru" jest oklepane, ale najbardziej na miejscu. "Calvin i Hobbes" opowiada więc o lęku przed potworami czającymi się pod łóżkiem, o bohaterskich potyczkach z kosmicznymi potworami i mrożących krew w żyłach momentach, gdy własne śniadanie próbuje nas pożreć. To również zwykłe historie o chodzeniu do szkoły, o burzliwej znajomości z pewną irytującą, acz sympatyczną koleżanką, o wizycie u fryzjera.

Komiks opowiada też o dorosłych, bezradnych wobec siły dziecięcej wyobrażni. Rodzice chłopca wzbudzają w nas autentyczne współczucie. Wszystkie ich wysiłki, zmierzające do okiełznania syna, skazane są na porażkę - Calvin jest inteligentny, niebezpiecznie pomysłowy i ma niespożytą energię. Nic dziwnego - myślimy sobie - że jest jedynakiem.

"Calvin i Hobbes" jest również opowieścią o przyjażni. Ech, mieć przyjaciela takiego jak Hobbes - westchnie się i zamarzy niejednemu, nawet pełnoletniemu czytającemu. Jeśli chodzi o mnie, dla Hobbesa byłabym gotowa codziennie przygotowywać kanapki z tuńczykiem. Jak powszechnie wiadomo "dla kanapki z tuńczykiem tygrysy zrobią wszystko".

Nie każdy lubi czytać komiksy, zdaję sobie z tego sprawę, ale Bill Watterson ( autor zarówno scenariusza jak i rysunków ) stworzył coś wyjątkowego. Tekst i rysunki doskonale się uzupełniają - ten komiks po prostu dobrze się czyta, a nie tylko ogląda. I mimo, że jak pamiętam, znalazłam go w księgarni, w dziale dla dzieci - to jest on, także dla dorosłych. A może powinno się stworzyć w księgarniach dział "Bez ograniczeń wiekowych"( tych dolnych i górnych )? Byłby to, chyba, najbardziej oblegany dział przez klientów.

Szczerze polecam "Calvina i Hobbesa" do czytania dorosłym i dzieciom, do czytania wspólnego i w pojedynkę. A jak się spodoba, to mam dobrą wiadomość - "Calvin i Hobbes" to pierwszy tom dłuższego, o ile się nie mylę, 11-częściowego cyklu.

Jeden z moich ulubionych książkowych cytatów pochodzi właśnie z "Calvina i Hobbesa". Oto on ( rozmowa Calvina z tatą ) :
"- To niesprawiedliwe !
- Świat nie jest sprawiedliwy, Calvinie.
- Wiem, ale czemu nie może być niesprawiedliwy na moją korzyść ?"
W chwilach, gdy czuję nieodpartą chęć, by na niesprawiedliwy świat ponarzekać - przypominam sobie słowa Calvina i mimowolnie się uśmiecham.

Bill Watterson, Calvin i Hobbes, Egmont, 2004, s. 128

16 października 2011

Bardzo smaczna książka - "Sekrety włoskiej kuchni" E. Kostioukovitch

W ostatnich dniach poczytuję sobie mniejszymi i większymi fragmentami, chronologicznie i nie po kolei książkę "Sekrety włoskiej kuchni" Eleny Kostioukovitch. I może zjem pora od "ogona" ( tłumacząc dosłownie z włoskiego ) czyli zacznę od złej strony, jeśli zaznaczę na początku, że nie uważam się za żadnego smakosza. Co nie wyklucza, jednakże bycia łakomczuchem. A moje kulinarne umiejętności - cóż... ujmijmy to tak : wolę czytać o jedzeniu, niż je przygotowywać.

Widząc, że przedmowę do książki napisał Umberto Eco - sięgnęłam po nią w nadziei, że nie może to być zwykła książka kucharska. I nie zawiodłam się. "Sekrety włoskiej kuchni" to, zgodnie ze zdaniem zamieszczonym w podtytule, podróż po włoskiej kulturze i tradycji. A kuchnia jest owej  tradycji nieodłączną częścią i jest traktowana we Włoszech nadzwyczaj poważnie - tak jak wszyscy Polacy znają się na polityce, tak wszyscy Włosi znają się podobno na kuchni. Nic dziwnego, że właśnie we Włoszech w roku 1986 narodził się i rozprzestrzenił na cały świat ruch Slow Food. Jego założyciel Carlo Petrini powiedział o kuchni : "Niektórzy opisują ją jako język, ponieważ posługuje się słowami ( produkty, składniki ), które zestawia się według reguł gramatycznych ( przepisy kulinarne ), składni ( menu ) i retoryki ( zachowania biesiadne ). Będąc swego rodzaju językiem, kuchnia zawiera i wyraża kulturę tych, którzy się nią zajmują, jest depozytariuszką tradycji i tożsamości narodowej pewnej grupy ludzi. Manifestuje się i buduje porozumienie w sposób silniejszy nawet niż język, ponieważ jedzenie wchłaniane jest bezpośrednio przez nasz organizm : łatwiej i prędzej przychodzi nam spożywać jedzenie innych, niż mówić ich językiem..."

W kolejnych rozdziałach książki autorka opisuje kuchnie poszczególnych regionów kraju - najważniejsze potrawy, lokalne produkty, przy okazji zaznajamiając nas z regionalną historią i charakterem. Dowiadujemy się więc, że " Lombardia jest pracowita, szczodra, rzetelna, uparta i niezależna." A w "Toskanii wszystko jest proste, precyzyjne, mocne, prostolinijne i doprawione zdrowym humorem." Osobne rozdziały poświęcone są np.: oliwie z oliwek, makaronowi, diecie śródziemnomorskiej czy restauracjom. Treść książki zawiera dużo smakowitych szczegółów  - takich, że uprawiających fiołkowe karczochy ogrodników z Sant'Erasmo traktuje się jak gwiazdy filmowe, a pewne ciastka w Mediolanie nazywane są poetycko "pogaduszkami". Dzięki książce dowiadujemy się, czym jest caffe sospeso, ile tysięcy kwiatów krokusa i ile godzin pracy wymaga zebranie jednego kilograma szafranu. I skąd swą nazwę wzięło carpaccio i pizza margherita.

O trzech najważniejszych potrawach Włoch Elena Kostioukovitch pisze równie interesująco. Dowiadujemy się mianowicie, że za swój kulinarny symbol Włosi uważają jednak makaron " wybija godzina obiadu, mieszkańcy Półwyspu, siedząc nad talerzem spaghetti, uznają się za Włochów ", zaś pizza - wbrew obiegowym opiniom panującym za granicą - odgrywa mniej istotną rolę. Makaron jest kojarzony z jedzeniem domowym, a pizza z posiłkiem jedzonym na mieście, wśród przyjaciół."Pizza to potrawa przyjażni, niemal poufałości. Pizzę jedzą razem osoby, które już się znają i łączy je wzajemna sympatia." Trzecią z najważniejszych włoskich potraw jest risotto, o którym autorka pisze ,że " to gadatliwa potrawa. Przyrządzać risotto, znaczy rozmawiać." Dzięki książce wiemy też, że jest to najczęściej jedzone danie przy spotkaniach z nieznajomymi, ponieważ " z erotycznego punktu widzenia risotto jest całkowicie obojętne."


Autorka opisuje mnogość miejsc, w których serwowane jest jedzenie. Pisze o trattoriach, osteriach i innych gastronomicznych przybytkach . Otrzymujemy wskazówki, czym kierować się w wyborze odpowiedniego lokalu, by zjeść dobrze a niedrogo."Panuje powszechna opinia, że można ufać restauracjom, w których nazwie obecny jest przyimek da ( u ) : ( Da Peppino - U Peppina, Da Vasco e Giulia )."

Kuchnia włoska kojarzyła mi się zawsze z dużą ilością warzyw i owoców. Zgodnie z tym, co pisze autorka - tak jest w rzeczywistości. Ale oczywiście jada się  i mięso ( różne gatunki, nawet oślinę ), a niektóre przyrządzane z nich potrawy ( przy których nasze flaczki wyglądają całkiem niewinnie ) mogą wywołać w nas mieszane odczucia. Fragmentami bardzo niełatwa lektura dla wegetarian. Sama nie będąc wegetarianką, ale nie lubując się specjalnie w mięsie - zaczęłam się w trakcie czytania zastanawiać, czy nie wyeliminować go w swojej diecie w ogóle. I między innymi dlatego, nigdy nie nazwałabym się smakoszem ( nie wydaje mi się, by smakosze mieli tego typu dylematy ). A kałamarnic , też raczej nie wezmę do ust - dowiedziawszy się z książki, w jaki sposób pozbawia się je życia.


Elena Kostioukovitch pisze pięknie i smacznie, obficie cytując nie tylko włoską literaturę. ( Dzięki niej nabrałam wielkiej ochoty, by przeczytać "Złodzieja kanapek" Camilleriego. ) Czytanie  książki sprawiło mi autentyczną przyjemność. I nawet osoba, która nie  pasjonuje się kulinariami ( jak ja ) umie "Sekrety włoskiej kuchni" docenić. A co dopiero czytelnicy, którzy się tą dziedziną żywo interesują - oni z lektury  wyniosą z pewnością o wiele więcej. Na koniec przytoczę cytowane przez autorkę słowa Gioacchino Rossiniego ( jak przystało na Włocha wielkiego smakosza ) :" Oprócz słodkiej bezczynności nie znam zajęcia, które sprawiłoby mi więcej rozkoszy niż jedzenie. Oczywiście jedzone tak, jak powinno się jeść. Apetyt jest dla żołądka tym, czym miłość dla serca. To żołądek jest dyrygentem, który rządzi i kieruje wielką orkiestrą naszych namiętności. Pusty żołądek porównałbym do fagotu lub małego fletu, w których pobrzmiewa niezadowolenie albo pojękuje zawiść, natomiast żołądek pełny to trójkąt rozkoszy albo klawesyny radości..." I jak się można oprzeć tak smakowitej i działającej na nasze zmysły lekturze ? Nawet jeśli nie staniemy się miłośnikami włoskiej kuchni - to z pewnością rozsmakujemy się w języku,  jakim  książka została napisała.

Elena Kostioukovitch, Sekrety włoskiej kuchni, Albatros, 2010, s.640

12 października 2011

Historia sąsiadów - "Gottland" M. Szczygieł

"Nie wiem, kto Bogom robi pranie
Wiem, że brudy z niego pijemy my
."

Wspomniany cytat, pochodzący z wiersza czeskiego poety Vladimira Holana, miał być mottem książki - tak pisze Mariusz Szczygieł w "Gottlandu życie po życiu". I jeszcze wyjaśnia, skąd się wziął jej tytuł ( w każdym razie, nie tylko od nazwiska pewnego czeskiego piosenkarza ). Mnie, jeszcze przed lekturą książki, tytuł "Gottland" skojarzył się z "Bożym Igrzyskiem" autorstwa Normana Daviesa. I myślę, że całkiem słusznie.Oba mają podobną wymowę i trafnie opisują naszą skomplikowaną przeszłość.

W "Gottlandzie" na przykładzie indywidualnych ludzkich losów Mariusz Szczygieł opowiada historię Czech w XX wieku. Od roku 1882 ( "Ani kroku bez Baty" ), przez m.in. II Wojnę Światową, okres komunizmu ( najobszerniej opisany w książce ), aż po pierwsze lata naszego wieku. Szczególnie silne wrażenie wywarły na mnie cztery reportaże : "Kochaneczek", "Życie jest mężczyzną", "Łowca tragedii" i "Film się musi kręcić". Nie wszyscy Czesi to stereotypowi Szwejkowie - nie wszyscy chcą i umieją dopasować się do rzeczywistości za wszelką cenę. Ale są i tacy, którzy "dopasowują się" z przerażającą łatwością.

Czytając przejmujące opowieści o ludziach, na których życiu piętno odcisnęła historia ( Niewielu z nas ma na nią wpływ, ale ona ma wpływ na nas wszystkich ) - często z niedowierzaniem kręcimy głowami. Ale jednocześnie mamy smutną świadomość tego, że opisywane w książce fakty mogły się wydarzyć, mimo ich pozornego nieprawdopodobieństwa. Ot, nasza środkowoeuropejska specyfika...Dla czytelników z Holandii , Francji albo USA opowiadane przez Mariusza Szczygła historie mogą wydawać się czystą fikcją.Dla nas, niestety nie.

Przy lekturze " Zrób sobie raj" miałam wrażenie, że czytam przewodnik po bliskim geograficznie, ale w gruncie rzeczy egzotycznym kraju. W "Gottlandzie" żadnej egzotyki nie czułam. Wprost przeciwnie, odnosiłam wrażenie, że czytam o kimś znajomym, o podobnych, niełatwych doświadczeniach.

I jeszcze raz, tak jak w poprzednim poście, rozpłynę się w zachwycie nad pisarskim stylem Mariusza Szczygła. Jak ja chciałabym posiadać taką umiejętność ... Łączenia faktów, pozornie nie dających się połączyć.Wychodzenia od maleńkich, wydawałoby się nieistotnych drobiazgów, szczegółów - i budowania wokół nich niezwykłych historii. I bez zbytniego "rozgadywania się". Po prostu czytam i wzdycham sobie z zazdrością i podziwem.

I nie wyobrażam sobie, żeby ktoś spoza naszej części Europy, mógł podobną książkę napisać. Książkę historyczną - jak najbardziej, ale bez tego specyficznego spojrzenia na świat ( nawet wspomniany wcześniej Norman Davies ).
Wszystkich zachęcam do przeczytania fragmentu książki Agnieszki Wójcińskiej "Reporterzy bez fikcji. Rozmowy z polskimi reporterami". Można się z niego  dowiedzieć m.in.: o żródle inspiracji i niezwykłych okolicznościach towarzyszących powstawaniu  reportażu "Łowca tragedii".


Mariusz Szczygieł, Gottland, Czarne, 2010, s. 244

9 października 2011

Hobbici w rodzinie - "Zrób sobie raj" M. Szczygieł

Czesi - sąsiedzi i członkowie naszej WIELKIEJ NIEZBYT SZCZĘŚLIWEJ SŁOWIAŃSKIEJ RODZINY. Nawet ich trochę lubimy  ( w przeciwieństwie do innych, nie przysporzyli nam wielu kłopotów ). Czasami spoglądamy na nich z pobłażaniem - są mniejsi i nigdy nie stanowili dla nas zagrożenia. Bać się Czechów ? Śmiech !

Czesi - nasza wiedza o nich to ciąg stereotypowych skojarzeń i zarazem silne przekonanie, że mimo dostrzegalnych różnic - oba narody : zjadaczy pierogów i amatorów knedlików, są do siebie podobne. Otóż , nie są - to podstawowy wniosek, jaki nasuwa się nam po przeczytaniu zbioru reportaży Mariusza Szczygła "Zrób sobie raj". Okazuje się, że Czesi i Polacy nawet wady maja zupełnie inne. ( Czeskie wady narodowe wydają się być mniej uciążliwe od polskich. Gdybym nie była tak bardzo przywiązana do własnych, z pewnością zamieniłabym je na czeskie. )

Mimo deklarowanego czechofilstwa Mariusz Szczygieł nie idealizuje naszych południowych sąsiadów. Jeśli już każe nam przymknąć oczy na pewne czeskie "sprawki", to tylko po to, by je szeroko otworzyć na inne. Czesi, oczywiście wzbudzają sympatię, a nawet trochę zazdrości, ale też zaskakują i szokują. Mnie osobiście zaskoczyły : przejawy czeskiego "luzu" obyczajowego ( list od sąsiadki ze str. 61 ), ich konsekwentny antyklerykalizm, mimo iż o czeskim ateiżmie obiło mi się wcześniej o uszy. Szokuje ich podejście do żałoby i śmierci  ( "Tu nikt nie lubi cierpieć" ). Poza tym Czesi trochę denerwują. Nie wiem czy to tylko moje wrażenie, ale będąc dla siebie dosyć pobłażliwymi - dla innych np. dla Polaków już tacy nie są. No i ten przymus, by wszystko podane było w lekkim i śmiesznym sosie - tutaj przekonują mnie jednak słowa Davida Cernego : "Śmiech...- zastanowił się przez chwilę David Cerny, biegnąc do stacji szóstej. - Przecież musi być jakiś powód do życia - dodał po namyśle."

Najwięcej miejsca w książce autor poświęca kwestii, w której najwyrażniej uwidaczniają się różnice między Polakami i Czechami - miejscu, jakie w życiu prywatnym i społecznym Czechów zajmuje Bóg i religia. Nie odbierając nikomu przyjemności z lektury - powiem tylko ogólnikowo, że Czesi są narodem, który dla każdego Kościoła stanowi prawdziwe wyzwanie. Dzięki książce poznajemy również żródła czeskiej niechęci do Kościoła Katolickiego.

Szkoda, że niektóre sprawy np.: rozliczenia z historią czy stosunek Czechów do swoich sąsiadów zostały tylko zasygnalizowane. Jestem ciekawa, czy w Czechach miały miejsce podobne debaty, jak u nas o Jedwabnem i co sądzą o Czechach mieszkający tam cudzoziemcy lub przedstawiciele mniejszości narodowych. A jak się żyje w Czechach Polakom? Mam nadzieję, że na te pytania Mariusz Szczygieł odpowie w swoich następnych książkach.

Skąd się wziął tytuł mojej recenzji? Otóż, czytając o czeskiej "pohodzie", o niechęci Czechów do agresji i unikaniu konfrontacji ( w tym względzie jestem bardzo "czeska" ), a także rozdział o czeskim hymnie narodowym - skojarzenie z Tolkienowskimi mieszkańcami krainy Shire nasunęło się samo.

Do tych wszystkich przemyśleń, wniosków i skojarzeń ( nieważne czy trafnych ) skłoniła mnie lektura książki Mariusza Szczygła. I to uważam za jej podstawową zaletę. Każda książka, której treść nie pozostawia nas obojętnymi i skłania nas do refleksji, jest warta tego, by ją poznać. A poza tym świetnie się ją czyta, nawet przypisy ( traktujący o polskich i czeskich zdrobnieniach ze str. 46 - zapada w pamięć ). Mariusz Szczygieł swoim pisaniem rozbudza w nas apetyt, nie tylko na Czechy, ale i na dobrą literaturę. To duża sztuka. Polecam!

Wszystkich, którzy "Zrób sobie raj" już przeczytali lub zamierzają przeczytać, zachęcam do odwiedzenia strony internetowej Mariusza Szczygła. Szczególnie namawiam do obejrzenia rozmowy z autorem "Zrób sobie raj" w czeskiej telewizji, oczywiście po czesku - ogląda się znakomicie, a słucha jeszcze lepiej.


Mariusz Szczygieł, Zrób sobie raj, Czarne, 2011, s. 292